Jerzy Wilk (pseudonim „San”) urodzony 12 lutego 1921 roku w Łodzi. Syn Władysławy i Józefa, legionisty, a później żołnierza AK. Gimnazjum skończył w 1939 roku i od razu rozpoczął studia w Szkole Podchorążych Sanitarnych - CWSan w Warszawie.
  Wrzesień zastał Go na obozie wojskowym w szpitalu ujazdowskim. Razem z obozem wyruszył na Kampanię Wrześniową. Uciekał z niewoli sowieckiej i dwukrotnie z niemieckiej. W 1940 roku nawiązał kontakty z oddziałami Hubala, a w 1942 roku został żołnierzem Armii Krajowej i rozpoczął pracę w konspiracji w Warszawie, w plutonie łączności na Śródmieściu, pod dowództwem porucznika „Rymkiewicza”. Do Powstania Warszawskiego przystąpił wraz z grupą „Krybar” na Powiślu. Po upadku Powiśla powrócił na Śródmieście i dołączył do zgrupowania „Sławbor” w plutonie łączności „Scyzoryk”, gdzie awansował do stopnia podporucznika.
Po kapitulacji Powstania dostał się wraz z żoną Basią (łączniczką II Oddziału Komendy Głównej AK) do obozu jenieckiego w Zeithain nad Łabą, gdzie przebywał do końca wojny. Po powrocie do kraju został aresztowany przez NKWD na Dworcu Kaliskim w Łodzi. Szykanowany przez UB mieszkał wraz z żoną i córką Ewą w Warszawie. Nie kontynuował studiów medycznych, rozpoczął naukę na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. Wiele Jego projektów zostało zrealizowanych, zostawił po sobie również szereg publikacji o tematyce naukowej. Zmarł 17 listopada 1991 roku w Warszawie. Był niezwykle uzdolniony artystycznie, rysował, malował, rzeźbił i pisał. Eksperymentował w wielu technikach, co owocowało wystawami na całym świecie. Był człowiekiem wrażliwym, odważnym i wesołym, pełnym zapału, z wielkim poczuciem humoru.

Jerzy Wilk - "San"
 
  ŚLADY TAMTYCH DNI
(Tryptyk)
 
 
  Niełatwo jest pisać bez patosu i lirycznej łezki o chwilach, które wspominam. Były one przeżyciami zbyt silnymi, aby uniknąć subiektywnych akcentów. Może to i lepiej... Przecież chciałem, aby pozostały takie jak je zapamiętałem... To nie jest pamiętnik, a jedynie garść wspomnień nieuporządkowanych, nie najbardziej istotnych dla historii tamtych dni, ale tych, które pozostały we mnie żywe - do dziś.
 
  J. W.
 
  WRZESIEŃ
 
  Zaskoczenia nie było, bo wszystko zapowiadało nadchodzące zdarzenia. Niespodzianką był jednak przebieg tych zdarzeń. Marzyły się silne przeżycia, pokonywanie trudów nie do pokonania, bohaterstwo, walka, zwycięstwo i sława. Marzenia...
  Rzeczywistość wylała na rozpalone głowy kubeł zimnej wody. Była przerażającą niespodzianką.
   
  I
  W otwartych drzwiach widnieje czarny mundur. Trupia czaszka z piszczelami bieleje na czapce w półmroku korytarza. Serce podchodzi do gardła, przelewając w całe ciało bezwład rezygnacji, mdlącą świadomość bezradności.
  Uśmiech na twarzy SS-mana wydobywa z mroku błysk rozpoznania. To Eryk Weschke. Mój szkolny kolega. Minęliśmy się przed tygodniem na szerokich, pełnych światła schodach naszej budy. Na półpiętrze wisiał jeszcze wielki portret I-go Prezydenta R.P. Gabriela Narutowicza.
  Eryk uśmiechał się wtedy również, choć z pewnym zażenowaniem. Był w cywilnym ubraniu. Niemcy zezwolili na rozpoczęcie roku szkolnego w pierwszych dniach października. Cała Łódź była prawie nietknięta przez wojnę, więc i szkoła stała tak jak dawniej, w tamtych czasach - sprzed dwóch zaledwie miesięcy, a tak już odległych i nierealnych.
  Wybrałem się wtedy po odpis matury, której oryginał pozostał w archiwach Szkoły Podchorążych Sanitarnych - Centrum Wyszkolenia Sanitarnego w Warszawie, zagubiony - jak wszystko co było przedtem - bezpowrotnie.
  Szedłem ulicą Targową. Po lewej stronie długi mur otaczający park Scheiblera, do którego zaglądaliśmy z pięter naszej szkoły. „Kocie łby" na jezdni, pustawe, jak i dawniej, chodniki.
  Przyszedłem tu, w tę ciszę i spokój szkolnej ulicy z jakiegoś nierealnego świata skondensowanych przeżyć.
 
  *          *          *
 
  Wakacje 1939 roku były krótkie. Wiosna, matura i egzamin do Centrum Wyszkolenia Sanitarnego. Zaskakująca, radosna wiadomość, że zdałem. Następnie Junackie Hufce Pracy w Kochłowicach, gdzie budowaliśmy umocnienia przy granicy z Rzeszą. Potem krótkie chwile w domu z radosną świadomością, że jestem w podchorążówce, że włożę mundur ze znakami SP na naramiennikach i z mieczami w liściach dębowych na kołnierzu.
  Gdzieś w głębi serca kłująca od czasu do czasu zadra niepokoju... Aby zdążyć, aby już... Bo wojna wisi na włosku.
  Jeżeli ma być - to niech mnie zastanie w mundurze, kiedy oczekiwane spełni się i będzie nieodwracalne.
  Los był łaskawy. W sierpniu wyfasowaliśmy mundury, wprawdzie drelichowe, i czapki polowe, ale wszystko inne było tak, jak w oczekiwaniu. Czas upływał na zajęciach ogólnowojskowych.  Studia na Wydziale Medycznym UW miały się rozpocząć 1 października.
  Ale przed tym był 1 wrzesień 1939 roku.
 
  *          *          *
 
  II
  Szpital. Pierwsi ranni, dyżury nocne, praca na "pierwszej opatrunkowej", bombardowania, kopanie rowów i wreszcie wymarsz z Warszawy. Opuściliśmy to miasto bite eksplozjami bomb i przerażone już 7 września rano.
  Karabiny gniotły plecy okryte cienkim drelichem, hełmy uciskały skronie. Wczesny ranek krył zawstydzenie, że pozostawiliśmy miasto, którego należało bronić.
  Marsze. Długie nocne marsze z twarzami zwróconymi w olbrzymi księżyc w pełni, wstający zza horyzontu mroczniejącego na wschodzie. Rozrywany bombami las w Rudce pod Mrozami, gdzie ubezpieczaliśmy szpital CWSan ewakuowany do zabudowań sanatoryjnych.
  Trzy dni zabawy w ciuciubabkę wśród sosen, za którymi próbowaliśmy kryć się przed bombami w czasie całodziennych nalotów. Później płonące Siedlce. Księżyc zbladły w łunach pożarów i dymie, szalejące konie. Mokre płachty na łby końskie. Mundury nasiąknięte potem i stęchłą wodą ze stawów schną w ogniu szybko. I znów marsze nocne z karabinami założonymi na barki jak nosidła do wiader. Sny w marszu, zapachy wojny  w martwym świetle księżyca. Zjawy bielejących w poświacie ścian mijanych zabudowań, martwych i scichłych z przerażenia. Wzdęte trupy końskie z nogami wyciągniętymi dramatycznie ku niebu. Skulone, zszarzałe zwłoki ludzkie, których nie zdążono pogrzebać.
  Rosy wieczorne i chłód nocny niosły ze sobą woń rozbitej bombami ziemi, zapach spalonego trotylu, mdlący smród ścierwa, zwłok ludzkich i krwi. Naloty na trasie spędzały nas do kartoflanych radlin.
  Gdzieś na tej drodze, za Siedlcami, przy fasowaniu wieczerzy, na skraju wioski - wszystko się skończyło - podchorążówka, pluton "O" i jego dowódcy.
  Od wizjery pobliskiego lasu mroczne tło rozdarły błyski dział. Pociski rozryły ciszę wieczorną nad naszymi głowami, młot eksplozji uderzył w szosę przelewającą się masą uciekinierów, rozbitków, wozów, dział i samochodów. Krzyki, wycie, kwik koński.
  Czołgi niemieckie biją z dział w drogę zatłoczoną masą cywilów i resztkami wojska.  Zagon niemiecki z Prus Wschodnich zachodzi nas od przodu. W huku pękających pocisków, grzmocie dział, krzyku i tumulcie, słychać rozpaczliwe nawoływanie - "z bronią na czoło".
  Pluton nasz, znajdujący się poza drogą, bo zeszliśmy z niej, aby fasować kolację, rusza na usłyszane wezwanie pod furkocącymi nad głowami pociskami z czołgów, które wyłoniły się z lasu za nami. Do drogi dobiegamy w rozproszeniu, padając i kryjąc się przed wybuchami.
  Jest już ciemno, biegnę w grupie kilku żołnierzy z przygotowaną do walki bronią, bo od czoła zaczął się tumult, krzyki, wołania, serie strzałów. Błyski broni maszynowej rozrzucone wśród ogólnego chaosu.
  W pewnym momencie podrywam się z kilkoma żołnierzami leżącymi wokół mnie, aby biec dalej, gdy ostry, bliski błysk i grzmot karabinu maszynowego kładzie nas na ziemię. Wybuch granatu tłumi tę salwę.
  Podnoszę się, wołając współtowarzyszy. Ale oni leżą i milczą.  Wszyscy otaczający mnie...
  Potem już nie było ani dowódców, ani kolegów, a tylko detonacje na drodze. Z kierunku, w którym wszyscy uciekali. Ziemia w ustach przy każdym tuleniu się do niej. Krzaczaste błyski ognia CKM w oczy, ostre bicze powietrza ciętego pociskami. Ogień i noc. Krzyk trwogi i bólu. Grzmot rozdzierający mózg. Przerażenie, wściekłość i bezradność...
  Leżałem, dysząc w rowie pod lasem. Krew łomotała w skroniach, serce dudniło ciężko w piersiach. Tam za mną jeszcze grzmiało, jeszcze pękało i cichło.
  Przebiłem się. Przebił się również koń z obdartymi do kości nogami, ciągnący przodek wozu. Wstawał świt. Ludzie gdzieś zniknęli.
  Otumaniony tym co się przeze mnie przewaliło, bezsilny i bezradny odzyskiwałem stopniowo przytomność. Otarłem się o wojnę, prawdziwą i bezkompromisową, zmuszającą do działania, radzenia sobie, do walki o przetrwanie.
  Wstawał świt, a z nim następny dzień wojny, dudniących w niebie samolotów i przerażenia w ludzkich twarzach. Sielski poranek w wiosce, do której dowlokłem się, był jak kęs pachnącego chleba, pożeranego łakomie i szybko, aby go nie stracić, aby nie mógł być odebrany, bo groza czaiła się za horyzontem.
  Wtuleni w tę wioskę, przypadkowo zebrani rozbitkowie z ubiegłej nocy, chłonęliśmy w siebie zapach chleba i mleka. Sady wiśniowe wśród chałup dawały pozory bezpieczeństwa. Chroniły przed niebem, wrogim niebem dnia.  Jedliśmy pośpiesznie. Dzień wstawał szybko. Znów niebo wyło silnikami samolotów, siekło ogniem karabinów maszynowych, znacząc ściegiem kurzu zaoraną glebę, która migając pod kopytami konia niosła mnie ku zbawczej ścianie lasu. Runęliśmy w nią całym pędem, łamiąc gałęzie i drąc z nich liście.
  Utknęliśmy w gąszczu. Ja i koń. Był koń. Dostałem go od żołnierza rezerwisty, nie umiejącego jeździć, który przywiódł go do wioski tej poprzedniej nocy. Koń drżał. Noga uwięziona w strzemieniu utrudniała mi wydostanie się z krzaków, gdzie wisiałem głową na dół wyrwany z siodła. Koń był ranny. Pocisk przebił łybinkę siodła pod moją lewą nogą i rozorał skórę konia.
  Pozbieraliśmy się wreszcie i ruszyliśmy przez las, bezpieczny, bo chroniony koronami wysokich sosen. Nad brzegiem rzeczki dwaj inni żołnierze poili swoje rumaki. Przestałem wędrować samotnie. W dalszą drogę ruszyliśmy w trzy konie. Towarzyszący mi żołnierze byli tak jak ja rozbitkami ciągnącymi na wschód.
 
  *          *          *
 
  III
  Wędrowaliśmy polami i lasami, z dala od dróg, na przełaj, przez otwarty kraj pełen słońca i zapachów, gdzie niebo nie groziło, a wojna schowała się gdzieś za horyzontem. Przycichła i ukryła się. Ludzi prawie nie spotykaliśmy. Nawet mijane wioski i leśniczówki były puste. Jechaliśmy za dnia, a spaliśmy w nocy. Noce były ciepłe, pełne gwiazd nad głową. Wielki wóz opisywał niestrudzenie, choć powoli, gigantyczny krąg na północnym niebie, uczepiony za tylne koła do gwiazdy polarnej.
  Pod plecami była słoma lub siano, konie przywiązane do kieratu stały w ciszy nocnej nad nami, parskając na zmianę.
  Ranki przynosiły chłód rosy i ciepło wstającego słońca. Pogoda była niezmienna, urągająca wojnie, prawdziwa polska jesień.
  I znów wędrówka przez słoneczny dzień pod wysokim niebem, przez pola o rozległych, dalekich horyzontach, przez pełne jesiennej woni lasy i łąki, ciche, opustoszałe wioski. Tylko gdzieniegdzie smuga dymu, ledwie widoczna w błękitnym, rozsrebrzonym niebie, zdradzała obecność ludzi. Wieczory zapadały łagodnie wraz ze słońcem w purpurze za osnuty fioletami horyzont. I znów zstępowała z nieba noc.
  Wojny jak gdyby nie było, a my wędrowaliśmy w nieznane, ku wschodowi słońca. Tak minęliśmy Białą Podlaską i Międzyrzec. W zalewach rzecznych leżały tysiące pozatapianych beczek z kwaszonymi ogórkami. Pod Białą Podlaską pobite "Łosie" i "Karasie" na lotnisku zrytym lejami bomb.
  Wojna jednak była. Przypominały o niej dramatycznie powyginane szkielety samolotów i smród spalonego trotylu, smarów i benzyny.
  Przed Brześciem weszliśmy w falę uciekinierów. Most na Bugu, twierdza brzeska, kurz, spoceni ludzie, zmęczone twarze. Pozostawiamy z lewej strony trakt na Kobryń i kierujemy się na Kowel. Zapadający zmierzch spędza nas z drogi do zabudowań dworskich, bielejących w wieczornej szarówce.
  Wtulony w aksamit wieczoru dwór z zabudowaniami rozbrzmiewał gwarem wielu głosów, pobrzękiwaniem uprzęży i parskaniem koni. W domu stacjonowało wojsko. Na dziedzińcu stały wozy taborowe. Migocące w oknach światła i unoszący się w chłodniejącym powietrzu ciepły zapach gotowanych w łupinach ziemniaków, miały w sobie coś z rodzinnego domu. Nic nie zapowiadało dramatycznej nocy, której nie dane mi było tu spędzić.
  Zjeżdżamy z drogi wprost do stajni. Tuż za nami znalazło się w pomieszczeniach stajni dwóch konnych. "Czołem panie podchorąży" - powiedział młody podporucznik zsiadając z konia, którego przejął towarzyszący mu luzak. Konie rozkulbaczone, żołnierze zasypują obrok do koryt i zakładają za drabinki pachnące siano. Wraz z oficerem idę do dworu za zapachem gotowanych kartofli. W rozległej kuchni krzątają się przy płycie dziewczyny z obnażonymi, zaróżowionymi od ognia ramionami.
  Kilkunastu żołnierzy i podoficerów rozsiadło się na ławach i stołkach. Urozmaicają czas czekania na strawę wspomnieniami z ostatnich dni i chwil. Przyłączam się do grupy koło dziewcząt. "Mój" oficer przysiada się do rozmawiających podoficerów.
  Później wypadki potoczyły się bardzo szybko.
  Najpierw były podniesione głosy w grupie podoficerów i oburzona twarz oficera. Wezwani prze sierżanta żołnierze z karabinami przystępują do podporucznika. "Jest pan aresztowany " - oświadcza sierżant. Szarpanina, sierżant bije oficera w twarz. "Zabrać go" - rozkazuje żołnierzom. Konsternacja, cisza. Wzrok sierżanta pada na mnie, "pan z nim przyszedł" - stwierdza - "proszę nie oddalać się". Głupieję do reszty...
  Zezwolono mi jednak zanieść kompanom do stajni ugotowane ziemniaki. Po powrocie z naczyniami do kuchni zostaję aresztowany. Próbę wyjaśnień z mej strony skwitowało "milczeć", rzucone przez oficera w stopniu kapitana, który w asyście innych oficerów zjawił się w kuchni.
  Tabory, bo była to jednostka taborowa jakiegoś rozbitego pułku, rezygnują z zamierzonego noclegu we dworze. Ruszamy pośpiesznie w noc. Ja, w drelichowym mundurze, bez płaszcza i czapki, bez broni, konia i kolegów, siedzę na jednym z wozów pod karabinem pilnującego mnie żołnierza. Ulitował się nade mną, dał mi koc i pocieszył, że jutro wszystko się wyjaśni. Byłem oniemiały i rozbity. Nic nie rozumiałem z tego, co się stało. Dławił  wstyd, że wzięto mnie za dywersanta, i oburzenie, że nie pozwolono wytłumaczyć i wyjaśnić pomyłki.
  Aresztowany oficer jechał na innym wozie. Zastanawiałem się czy był to rzeczywiście dywersant, jak to usłyszałem parokrotnie z ust sierżanta, który go aresztował. Noc była zimna, a mnie było gorąco. Nie dotarło do mnie uczucie strachu, bo nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji. Byłem zgnębiony i załamany. Zmęczenie i uspokajające słowa eskortującego żołnierza spowodowały, że usnąłem.
  Zbudził mnie przejmujący chłód, mimo narzuconego na głowę koca. Tabory stały we mgle na podmokłej łące, wśród rzadkich krzaków olszowych. Beznadziejność sytuacji jeszcze się pogłębiła. Zimno i nie wiadomo co dalej.
  Wreszcie ruszyliśmy. Wozy wyjechały z niskich mgieł na drogę, gdzie już było cieplej i jaśniej. Ranek przecierał się. Za tumanami przytulonych do ziemi mgieł wyczuwało się słońce. I rzeczywiście. Dzień wyszedł z tych mgieł jasny i słoneczny. W sercu też zrobiło się jakoś raźniej. Zapowiedź mojej eskorty sprawdziła się  tego jeszcze dnia. Mnie zwolniono i przeproszono, oficera rozstrzelano. Widziałem go, siedzącego na wozie, bez czapki. Jasne włosy spadały skośnie na wrogie, nienawistne oczy. Już się nie maskował. Nie miałem wątpliwości, typowy hitlerowiec. Po godzinie, w pobliskich olszynach gruchnęła salwa, i koniec.
  Rozegrało się to wszystko w wiosce, gdzie koło południa zatrzymano tabory na postój. Rozmowa z sierżantem, szefem taboru, na którą mi pozwolił jeszcze w czasie marszu, wyjaśniła moją sytuację.  Nie miałem żadnych dokumentów a tylko książeczkę do nabożeństwa z dedykacją brata, wieczne pióro z wyrytym nazwiskiem oraz listy do mnie ze stemplami CWSan. To wystarczyło. Sierżant stwierdził, że dobrze mi patrzy z oczu. Na postoju zameldowałem się u kapitana, dowódcy taboru. Powtórzyłem mój krótki życiorys wojskowy, pokazałem posiadane przedmioty. Kapitan z uśmiechem podał mi rękę i przeprosił. Wyjaśnił, że przypadki dywersji były zjawiskiem powszechnym, a wielu  dywersantów nosiło polskie mundury. Ten wsypał się kompletem dokumentów właśnie na garnizon, do którego należeli oficerowie i podoficerowie tej jednostki. Znali siebie wzajemnie. Takiego porucznika nie mieli w swoich rejestrach. Przyciśnięty argumentami, pękł i nie kryjąc wściekłości oraz nienawiści, przyznał się, kim jest naprawdę.
  Za pozwoleniem dowódcy taboru wróciłem na zarekwirowanym rowerze do opuszczonego pośpiesznie majątku, aby odnaleźć towarzyszących mi żołnierzy, konia i broń. Około 15 kilometrów, które musiałem przebyć pod prąd płynącej na wschód  rzeszy uchodźców, przejechałem z zaciśniętymi zębami, aby zdążyć. Niestety - nie było już ani żołnierzy, ani konia i mojego karabinu. Straty tej nie osłodziły życzliwe buziaki dziewcząt, współczujących mi i zapraszających na obiad. Musiałem natychmiast wracać, aby dopędzić tabor, bo w nim teraz widziałem jedyny punkt zaczepienia w ogólnym chaosie. Byłem bez broni, w cienkim drelichu i z gołą głową.
  Leciałem na zbity łeb z powrotem po zgruzowanej szosie, pustoszejącej niepokojąco. Od Brześcia niósł się grzmot dział z twierdzy. Nieprzyjaciel musiał podejść nad Bug, a twierdza stawiała opór. Jechałem pośród resztek uciekinierów, dopóki nie pękła mi dętka. Jazda na obręczy nie mogła trwać długo. Przysiadłem na jednym z wozów. Przyjęto mnie litościwie, widząc, że już ledwo dyszę. Na drodze zobaczyłem kolegę z mojego plutonu, pierwszego, którego spotkałem po rozproszeniu pod Siedlcami. Wyjednałem dla niego miejsce na innym wozie z naszej kolumny. Odstąpił mi część swego ekwipunku - czapkę, karabin i płaszcz, sobie zachowując hełm, plecak, koc i inne drobiazgi.
  Po którymś z popołudniowych postojów na zatłoczonej szosie, biegnącej między dwiema wysokimi ścianami lasu, zaatakowały nas znienacka Dorniery tzw. "Fligender Bleistift". Z koszącego lotu tuż nad wierzchołkami drzew ostrzelały drogę z broni maszynowej i obrzuciły masą małych bomb.
  Leżąc w rowie na plecach, repetowałem karabin i strzelałem do przelatujących nade mną samolotów. Skotłowała się cała szosa w krzyku, kwiku, dymie i łomocie eksplozji. Porozrywane wozy, konie i ludzie. Kłębowisko mięsa, drewna i żelaza. Jęk z rozbitej ziemi niósł się w kurzu i dymie drogi, tonąc w ciszy obojętnego lasu.
  Samolotów już nie było. Tak jakby ich w ogóle nie było, tylko śmierć i ból spłynęły skądś do wnętrza leśnego, zamieniając drogę w cmentarzysko. Pozostali tylko ludzie bez rąk, zlani krwią, konie z wyprutymi bebechami, smród surowizny i amoniaku, kurz, przerażenie w oczach, ból w spopielałych twarzach. Mego kolegi Loreta już nie znalazłem w tych jatkach.
 
  *          *          *
 
  IV.
  Droga niosła dalej na wschód. Siedziałem na jakimś ocalałym wozie lub szedłem obok trzymając się kłonicy. Nierealny świat wokół mnie zmieniał noce w dni lub na odwrót i toczył się w przeciwnym kierunku. Gdzieś do nas strzelano. Konie wypruwały z siebie resztki sił, ludzie obojętnieli.
  Czy się jadło czy nie? Bóg raczy wiedzieć. Trwało się i dążyło na wschód, jakby tam miało być ocalenie, za sinymi lasami na horyzoncie, za dalą rozległych pól dotykających nieba.
  Do Kowla dotarliśmy wieczorem. Na skraju miasta, pod murem cmentarnym, spędziłem noc. Mglisty poranek przenikał chłodem. Dym unoszący się z komina nad domkiem dróżnika, wciśniętym między stalowe kleszcze torów, działał hipnotyzująco. Dostałem tam gorącej herbaty i dwie wielkie pajdy chleba z masłem i konfiturami z wiśni. Smak tych wiśni pozostanie ze mną do końca życia.
  Pokrzepiony i rozgrzany, ruszyłem do miasta, które ograniczyło się dla mnie do widoku dworca i masy torów oglądanych z wysokiego wiaduktu. Potem znów jęczało  niebo, rzygała ogniem i dymem miotająca się w konwulsjach ziemia. Eksplozje niosły się po torach, rozrzucane precyzyjnie przez pikujące z nieba samoloty. Wiadukt na drodze tego haftowania torów, był celem widocznym i obnażonym.
  Wraz z przerażonymi końmi, które wyrwały się trzymającym je żołnierzom, uczepiony w biegu do uzdy jednego z nich, znalazłem się na drodze poza wiaduktem. Koń wyrwał mi się wreszcie, a ja biegłem dalej z łomotem wybuchów za plecami.
  Zziajany, leżałem w przydrożnym rowie, patrząc na odległy już Kowel, zwieńczony chmurą dymu po nalocie. Leżałem długo. Droga pustoszała stopniowo. Jeszcze tylko pojedynczy ludzie w mundurach lub w cywilu podążali traktem w kierunku Równego. W sylwetce nadchodzącego żołnierza było coś znajomego. To Stasiek Iwankiewicz z mojego plutonu, wysoki, z karabinem przewieszonym przez ramię i obandażowaną głową.
  Nie był ranny. Skradziono mu czapkę w czasie snu, więc zastąpił ją opatrunkiem osobistym. We dwóch jest raźniej i bezpieczniej, bo idziemy przez tereny nie zawsze przyjazne. Przecież jesteśmy już na Wołyniu, więc są i Ukraińcy. Nie przeczuwałem wtedy jeszcze, że w tym duecie dojdziemy również do końca wojny po pięciu latach okupacji. Staś był w pierwszej drużynie naszego plutonu, ja w drugiej. Znaliśmy się raczej z widzenia, gdyż krótki okres w szkole, zajęcia przed wybuchem wojny, no i to wszystko co się później działo, nie sprzyjało bliższemu poznaniu kolegów. Znało się tylko najbliższych, ze swojej  drużyny.
  Dopasowaliśmy się do siebie tu na drodze od pierwszego dnia. Dobrze nam było ze sobą, mogliśmy na sobie polegać. Szliśmy więc we dwójkę i gadaliśmy o wszystkim, co nas przepełniało w tych dniach, o sobie i o swych bliskich. Dzieliliśmy się niepokojem o nich, domysłami, gdzie są, co się z nimi dzieje. Czy żyją? Po nich już się przetoczył walec wojny. On pochodził z Kalisza, ja z Łodzi. Co z naszymi miastami?
  Któregoś wieczoru zeszliśmy z drogi do samotnej chałupki pod lasem. Był w niej człowiek, który przyjął nas gościnnie na nocleg. W domu nie było nic do jedzenia, bo cała jego rodzina wraz z dobytkiem wyniosła się i ukryła w lesie. On czuwał nad chałupą. Front szedł za nami i każdego cichnącego wieczorem dnia słychać było odległy grzmot dział, daleki pomruk wojny. Człowiek przyniósł z lasu kawałek chleba i trochę owoców.
  Sami niewiele mieli do jedzenia. Najlepszym miejscem na nocleg okazała się stodoła. Zanim jednak tam poszliśmy, wywiązała się długa rozmowa z naszym gospodarzem, który jak nam powiedział, był nauczycielem wiejskim, Ukraińcem. Częste były przykre doświadczenia z nieprzyjaznej, a czasem wręcz wrogiej postawy Ukraińców w stosunku do polskich żołnierzy.
  I mnie przecież parokrotnie ostrzelano w czasie wędrówki między Brześciem i Kowlem. Zdarzały się przypadki morderstw pojedynczych żołnierzy. Nasz Ukrainiec oświadczył, że możemy u niego nocować spokojnie, nic nam nie grozi, on wie co się dzieje i potępia takie postępowanie. Mówił również o przyczynach takiego stanu rzeczy, o tym co spowodowało wrogą postawę Ukraińców do Polaków, o pacyfikacjach nacjonalistycznych ruchów ukraińskich i dyskryminacji społecznej Ukraińców. Słuchaliśmy tego ze zdziwieniem i wstydem. Nie znaliśmy tej strony naszej rzeczywistości.
  Noc minęła bez przygód, choć na wszelki wypadek spaliśmy z bronią pod ręką. Gospodarz obudził nas wczesnym rankiem, zaniepokojony nasilającym się grzmotem od zachodu i zrywającym się gdzieś niedaleko ogniem broni maszynowej. My spaliśmy nic nie słysząc.
  Tego samego dnia dotarliśmy do osady Hołoby, gdzie skoncentrowała się jednostka około 3000 żołnierzy z różnych formacji. Były nawet dwa czołgi oraz - co nas najbardziej ucieszyło - 104 szpital polowy CWSan pod dowództwem kapitana lekarza Nowaka. Zameldowaliśmy się, przyjęto nas życzliwie i zakwaterowano. Noc minęła spokojnie.
  Następnego dnia zwołano zebranie żołnierzy na placu w środku osady. Pułkownik piechoty poinformował o sytuacji. Niemcy wycofują się za Bug, na zachód. Wojska sowieckie wkroczyły w granice Polski i zajmują tereny do Bugu. W naszym rejonie Sowieci podchodzą już pod Równe, są więc zaledwie o 30 kilometrów od nas.  Żołnierze pochodzący z terenu Wołynia mogą złożyć broń i wrócić do domu. Reszta wojska wykona manewr wycofania się w strefę zwolnioną przez Niemców. Ruszamy z powrotem na Kowel. Mimo znacznej ilości Wołyniaków w naszej grupie, nikt nie złożył broni.
  Już zaczynaliśmy rozchodzić się do swych pododdziałów, gdy znienacka serie z broni maszynowej wgniotły nas w ziemię. Ostrzał szedł ze wszystkich niemal kierunków, a znajdowaliśmy się na obszernym, odkrytym placu. Strzelano z zabudowań otaczających ten plac.
  Zdezorientowani i porażeni zaskoczeniem, wiliśmy się na sypiącym iskrami bruku nie znajdując żadnej osłony. Któraś seria poderwała mnie wreszcie do desperackiego skoku i znalazłem się za grubym pniem topoli, wtulony między wystające garby korzeni. Ale i tu nie było bezpiecznie. Pociski cięły korę na drzewie. Kątem oka dojrzałem cywila strzelającego w mym kierunku zza węgła domu. Poderwałem się i nie mierząc prawie - strzeliłem. Strzał był celny. Przeciwnik runął głową do przodu, a ja już byłem między wozami naszych taborów.
  Oszołomieni żołnierze zaczęli przytomnieć. Dowódcy wezwali ludzi ze swych pododdziałów i zorganizowali obronę. Wreszcie zapanowano nad sytuacją i ruszono na nieznanego nieprzyjaciela, który był wszędzie. Ukraińska kresowa sadyba wściekle kąsała z każdego okna i drzwi, zza każdego węgła i opłotka.
  Ogień karabinów maszynowych, pojedyncze strzały i wybuchy granatów zmieszały się w kłębach dymu, kurzu i krzyku. Zapłonęły domy. W tym drgającym dymem i ogniem tle ludzie biegli, padali. W tym tumulcie ja również biegłem i strzelałem. Coś się przewaliło wokół mnie i za mną. Szczegóły zatraciły się, czas przestał istnieć. Pot zalewał oczy, kurz piekł w gardle. W jaki sposób znalazłem się na drodze łączącej sadybę z głównym traktem - nie wiem. Wycofywaliśmy się ku temu traktowi. Sadyba płonęła ponurym ogniskiem. Nasze tabory, działa, szpital na wozach i samochodach rozlewały się po trakcie. My, padając i odskakując od stojącego przed nami żaru, osłanialiśmy odwrót.
  Z tego ogniska jeszcze leciały ku nam serie. Serie szły też z pobliskiego dworu, ukrytego wśród drzew. Za nami odezwały się działa naszych czołgów i działka przeciwpancerne. Dworskie zabudowania zadymiły i rozgorzały pożarem. Dwa ogniska świeciły długo w mroczniejącym wieczorze, nikły w perspektywie drogi, która niosła nas  z powrotem na Kowel. Nocowaliśmy w koszarach jakoś jeszcze nie zbombardowanych. W mieście było nawet światło elektryczne. Krążyły nieprawdopodobne wiadomości, których wysłuchaliśmy, wjeżdżając do rozświetlonego i udekorowanego flagami miasta - że Hitler nie żyje, że nasi w Prusach, a Niemcy cofają się na całym froncie. Zdementowało je wkrótce radio, przynoszące przemówienie Hitlera w Gdańsku.
  Twarde prycze w koszarach,  ale pod dachem. Ranek mglisty. Wyruszamy z Kowla na Włodzimierz Wołyński. Na dziedzińcu koszarowym rozstrzelano ukraińskich mołojców, przyłapanych w czasie walki w Hołobach. Jednego parokrotnie dobijano zanim znieruchomiał. Z dotychczasowych przeżyć wojny było to dla mnie najsilniejsze. Patrzyłem na egzekucję jak zahipnotyzowany. Groza podnosiła mi włosy na głowie, a ruszyć się nie mogłem. Pod murem budynku zwymiotowałem ten przerażający obraz łącznie z niewielką zawartością żołądka.
  I znów przed nami droga i niewiadome. Szliśmy na Włodzimierz marszem zorganizowanym, z ubezpieczeniem, w kolumnach. Wraz ze Stasiem trząsłem się w taczance, która nam przypadła przy rozdziale sprzętu. Gniady, narowisty koń był kłopotliwy na postojach, bo nie chciał ustać w miejscu i stale go gdzieś niosło. Na pierwszym nocnym postoju, mimo że był spętany i nie wyprzęgnięty, wywlókł taczankę spod stogu, w którym nocowaliśmy, daleko w łąki i ukrył się w olszynach. Wieczorem rozerwał mi płaszcz na ramieniu, próbując kąsać, kiedy go kiełznałem po krótkim popasie w marszu.
  Pogodny ranek po chłodnej  nocy w stogu siana zastał nas znów w marszu. Wieczorem powinniśmy dociągnąć do Włodzimierza. Dzień był piękny, chłodny mimo słońca, więc nie męczący.
  *          *          *
 
  V.
 
  Był to, jak się wkrótce okazało, ostatni dzień wolności. Ostatni dzień Wojska Polskiego, ostatni dzień tego wszystkiego, co zawierało wczoraj. Przed nami było tylko jutro niewoli, okupacji, gruzów marzeń i nadziei, jutro upokorzeń, zaciśniętych zębów, czekania, rozpaczliwej walki o przetrwanie, bez mundurów.
  Przed wieczorem nasz zwiad dał znać, że na kierunku marszu znajdują się jakieś wojska. Rozwinęliśmy się w linię obrony, zalegając w terenie na skraju stoku, schodzącego łagodnie w dolinę jakiejś rzeczki. Tabory i szpital zgrupowano w tyle. Drogę ubezpieczały nasze dwa czołgi, na flankach umieszczono działka przeciwpancerne.
  Leżałem obok Stasia w płytkim zagłębieniu pod krzakiem tarniny. Nic się nie działo. Ciemna noc kryła niewiadome, jesienny chłód szedł od ziemi. Nad wszystkim leżała cisza, pełna oczekiwania i niepokoju, co przyniesie ranek. Mgła stopniowo schodziła w dolinę. Wstawał świt. Cisza trwała nadal. W opadającej mgle, na przeciwległym stoku doliny, piekące i zmęczone od czujności oczy rozróżniały jakieś ciemne, regularnie rozstawione kształty. W miarę poprawiania się widoczności, kształty konkretniały, rosły w gigantyczne bryły, pełne tajemniczej grozy. Wyolbrzymiająca wszystko sceneria mgieł zeszła wreszcie w dolinę rzeczki. Po jej drugiej stronie stały czołgi. Były rzeczywiście wielkie jak żelazne domy. Napięcie wzrosło. Czołgi milczały i my też. Po linii przeszedł rozkaz - "Nie strzelać, zachować spokój".
  Następna informacja potwierdziła przypuszczenia. Przed nam byli Sowieci. W porannym powietrzu zaklekotał silnik samolotu i za chwilę ukazał się lecący nisko dwupłat, przypominający samoloty z poprzedniej wojny.
  Rozpoczęły się pertraktacje. Nasi parlamentariusze z białymi opaskami na czapkach i białymi proporcami udali się na drugi brzeg doliny. Wkrótce sytuacja została wyjaśniona. Linię obrony zwinięto, wojsko poczęło gromadzić się przy drodze. Zgodnie z poleceniem Sowietów mamy złożyć broń i w kolumnach przejść na ich stronę. Przybyli nam z pomocą.  Broń nasza nie będzie potrzebna, wyposażą nas w swoją, lepszą i razem pójdziemy bić "Germańca". Bardziej doświadczeni, starsi wiekiem koledzy radzili nie wierzyć. To będzie po prostu niewola, idziemy do niewoli. Rozgoryczeni żołnierze zaczęli niszczyć broń. Samolot ciągle krążył nad nami. Natychmiast zażądano przerwania niszczenia broni, bo zostaniemy zdziesiątkowani.
  W kolumnach zaczęliśmy schodzić w dolinę, każdy żołnierz został obmacany i obrabowany z czego się tylko dało. Oddzielono oficerów, podoficerów i podchorążych od reszty żołnierzy. Szarża pojedzie pociągiem, reszta - na piechotę.
  Za radą Żyda, sanitariusza, obaj ze Stasiem oraz kilku innymi podchorążymi usunęliśmy insygnia podchorążackie z płaszczy i mundurów, mieszając się z żołnierzami. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że za trzy lata wyczytamy nazwiska naszych kolegów oraz dowódcy szpitala 104 CWSan, kapitana Nowaka na liście katyńskiej.
  Zobaczyliśmy "przyjaciół", którzy mieli nas wyposażyć w lepszą broń. Na wynędzniałych postaciach wisiały mundury i płaszcze nijakiego koloru, przez plecy przewieszone worki zamiast plecaków i jakieś dziwne, zawieszone na sznurkach, karabiny z długimi szpikulcami bagnetów, przypominające broń z obrazów Kossaka. Niektórzy żołnierze nosili tzw. budionnówki to jest czapki uszate z dziobem u góry, jak w czasie rewolucji. Na wszystkich kraśniały pięcioramienne gwiazdy. Oficerów ta armia nie miała. Byli "komandiry" i ci wyglądali nieco schludniej.
 
  *          *          *
 
  W dużej kolumnie, otoczonej wokół sołdatami z najeżonymi bagnetami, z pocztem konnym z przodu i z tyłu, ruszyliśmy z Włodzimierza na wschód. Szliśmy marszem ciągłym, z pięciominutowymi przerwami co godzina, przez dzień i noc. W nocy, gdzieś między 2-gą a 4-tą , była dwugodzinna przerwa na sen. Kazano kłaść się w przydrożnych rowach, a wokół rozpalono ogniska. Krasnoarmiejcy jedli jakąś kaszę czy inne ziarno, umazane w tłuszczu, wydobywając je garściami z parcianych worków. My nic nie jedliśmy, chyba że udało się niektórym pozbierać pod mijanymi gruszami polnymi trochę zgniłych owoców. Piło się wodę z kałuży na drodze, nieraz z rozbełtanym łajnem końskim. W okolicy nie było studzien ani rzek czy stawów, którejś nocy leżeliśmy w rowach pełnych wody, bo po długim okresie suszy zaczął wreszcie lać deszcz. Mogliśmy wtedy pić do woli. Mundury schły w marszu. Oni mokli podobnie jak my i też leżeli w błocie. Było to dla nich zupełnie normalne.
  Poszczególni sołdaci budzili nawet współczucie. My mieliśmy lepsze od nich mundury i płaszcze, które lepiej chroniły przed deszczem i chłodem. Niektórzy mieli poczciwe gęby i odnosili się do nas, jak na taką sytuację, stosunkowo życzliwie. To pozwolili zaczerpnąć ze swych woreczków garść prażonego prosa, to pobiec pod odleglejszą od drogi gruszę. Ze swą życzliwością kryli się raczej przed swymi towarzyszami. "W pieriod towariszczi, w pieriod rebiata" - ponaglali, gdy zbyt opieszale ściągaliśmy spod grusz do kolumny. Nie było krzyku, poganiania, brutalności i buty, którą później dali nam poznać Niemcy. W ich postawach czuło się otępiałe, bezemocjonalne funkcjonowanie maszyny na zwolnionych obrotach, w osobowościach przebijała słowiańska życzliwość do świata, przytłumiona jakimś reżimem.
  Na tle tej szarej, w swej masie bez wyrazu, eskorty sołdackiej, jak barwny, choć utytłany w błocie motyl rysowała się postać towarzyszącej im dziewczyny. Była rzeczywiście śliczna. Smagła buzia o delikatnych rysach, wspaniałe czarne włosy, opadające w nieładzie na czoło i ramiona. Cała postać zgrabna i wdzięczna. Ubrana w białą bluzkę z dużym dekoltem i czerwoną, wyblakłą spódnicę z kretonu, które choć brudne i wygniecione, nie odbierały dziewczynie barwności i świeżości. Na nogach miała parciane buty z cholewami. Dosiadała karego rumaka pod siodłem. Z wydętymi dumnie koralowymi ustami, z ogniem w oczach i nahajką w ręce, obiegała naszą szarą kolumnę kłusem i galopem, spinając konia, okręcając go i skacząc przez rowy. Pokrzykiwała mocnym głosem do swych towarzyszy, ignorowała manifestacyjnie naszą obecność. Sterczące piersi wyskakiwały jej przez dekolt, a rozerwana spódnica ukazywała uda i pośladki aż do pasa. Nie wyglądało na to, aby było jej zimno bez majtek, choć my czuliśmy chłód nawet przez płaszcze. Przy ogniskach nocą gziła się bezwstydnie z konnymi z eskorty, którzy wyglądali bardziej zawadiacko niż sołdaci idący obok nas pieszo.
  Od jakiegoś czasu zaczęli nas mijać ludzie podążający w przeciwnym kierunku. Szli dróżkami za rowami, spędzani przez naszą eskortę z szosy. Niektórzy mieli na sobie resztki polskich mundurów. Okazało się, że to byli nasi żołnierze zwolnieni z punktów zbornych do domu po uprzednim sprawdzeniu. Przyszedł mi pomysł żeby ich naśladować. Miałem dosyć pędzenia nocą i dniem jak bydło, o głodzie i chłodzie, w niewiadome.  Chciałem sam decydować o swym losie.
  Staszek nie dał się namówić na wspólną ucieczkę, wobec czego postanowiłem wyruszyć sam. Upodobniłem się do mijających nas. Czapkę schowałem, pas podpiąłem pod płaszcz, a ten rozpiąłem zupełnie. Przesunąłem się na skraj kolumny, tuż za plecy idącego przede mną sołdata, aby następnego mieć jak najdalej z tyłu. Wykorzystałem zakręt drogi i rosnące przy niej małe krzewy, dzięki czemu sołdat za mną nie widział jak zrobiłem w tył zwrot i zacząłem iść w przeciwnym kierunku. Przeszedłem na drugą stronę rowu. Mijałem sołdatów z eskorty, obojętnych, zmęczonych i nie interesujących się moją osobą. Potem był poczet konny zamykający kolumnę. Popatrzyliśmy na siebie obojętnie i rozstaliśmy się na zawsze.
  Gdy kolumna skryła się za zakrętem drogi, zszedłem w pole, na przełaj, do pobliskiego lasu. Wokół było pusto. Zacząłem biec przez rżyska i zaoraną ziemię, by wreszcie dopaść krzaków pod lasem i skryć się za nimi. Upadłem na ziemię i leżałem dysząc ze zmęczenia i szczęścia. Byłem wolny. Jeszcze się nie pozbierałem do dalszej drogi, gdy na polu przed lasem ukazała się biegnąca postać. Za chwilę Staś był ze mną. Nie wytrzymał, kiedy ja odszedłem ruszył w moje ślady. Poszliśmy zadowoleni, że razem będziemy przeżywać to co się zdarzy, że sami będziemy decydować o swym losie.
  Na leśnej drodze los uśmiechnął się do nas powtórnie. Spotkana kobieta, Polka, przyniosła nam do lasu dzbanek mleka i bochenek chleba. Jedliśmy po raz pierwszy od trzech dni. Posługując się zegarkiem, który cudem ocalał, jako kompasem, ruszyliśmy przez las na zachód. Unikaliśmy nawet większych dróg leśnych. Przedzieraliśmy się na przełaj. Szczęśliwie lasy ciągnęły się bez większych przerw, a jeśli się trafiały trzeba było je pokonywać wczesnym rankiem lub o zmierzchu. Pola były już puste i odkryte. Noclegi wypadało spędzać w wykrotach leśnych, w zgarniętych liściach, którymi od jakiegoś czasu obficie sypały drzewa. Pogoda dopisywała, ale noce były już zimne.
 
  *          *          *
  VI.
 
  Wnętrza lasów piękniały w jesiennej szacie. Żółte, czerwone i brunatne plamy zespołów drzew liściastych barwiły kolorowo tło iglastych masywów, przechodzących z głębokiego indygo w szare błękity na odległych planach. Snuły się w tej scenerii wraz z delikatną mgiełką ciche fiolety, rozświetlane czasem  nikłymi promieniami skąpego słońca, ugry płonęły złotem i znów zasypiał cały krajobraz w szarościach jesiennego dnia. Wieczorami gasły pod nogami barwne dywany utkane z opadłych liści. Noc wymazywała kontury drzew. Czerń topiła nas, zmęczonych całodzienną wędrówką, w sny bez majaków. Przedzierając się lasami, przy wykonywaniu skoku z jednego kompleksu leśnego do drugiego, wyszliśmy prosto na grupę chałup ukrytych w fałdzie terenu. Odwrót był niemożliwy. Przed nami stało kilku uzbrojonych chłopów ukraińskich. Spostrzegli nas, a do krzaków było zbyt daleko, by próbować ucieczki. Podeszliśmy do tej pikiety przywoływani gestami.
  Pytali o broń i amunicję. Oświadczyliśmy z pełnym przekonaniem, że nic nie mamy, że broń  zdaliśmy Sowietom i że puszczono nas do domu. "Nu pany - jak znajdziemy to rozstrzelamy". Uwierzyli jednak i pozwolili iść dalej, wypytawszy uprzednio dokąd idziemy. Poszliśmy, a napięcie, w którym przeżyliśmy to spotkanie, stopniowo pozostawało za nami.
  W najbliższych krzakach przysiedliśmy, by odsapnąć. Odruchowo obmacaliśmy nasze kieszenie i chlebaki. Ja znalazłem w górnej kieszeni munduru łódkę z nabojami, a w chlebaku całą paczkę. Stasiek miał kilkanaście naboi w różnych kieszeniach. Ładnie byśmy wyglądali, gdyby przyszło im do głowy nas zrewidować.
  Dotarliśmy do skraju lasów. Przed nami otwierała się rozległa, pofałdowana przestrzeń nagich pól, rozciągniętych gdzieś w nieskończoność, która nie dawała schronienia. Przestrzeń tą cięła porwana w zafałdowaniach wstęga pustej jak wszystko drogi skierowanej ku zachodowi. Wkroczyliśmy na tą drogę jak obnażeni, jak po wyjściu zza kulis na scenę. Las już nas nie chronił. Patrzyło na nas całe kopulaste niebo i przyczajone wokół pola. Każde wzniesienie mogło kryć za sobą zasadzkę.
  Otępiali zmęczeniem oraz marszem na monotonnej drodze przez puste pola, ani się spostrzegliśmy jak za nami zawarczał silnik samochodu. Zza garbu terenowego ukazała się w tumanie kurzu kanciasta ciężarówka, ozdobiona czerwonymi proporczykami. Skryć się nie było gdzie. Szliśmy więc dalej z opuszczonymi głowami. Pojazd minął nas dmuchnąwszy przesyconymi alkoholem spalinami. W szoferce sylwetka kierowcy w czarnej, skórzanej czapce i kurtce. Typowy komisar. Odetchnęliśmy z ulgą. Pojechał dalej. Świszczące hamulce chwyciły nas za gardło. Ciężarówka stała w opadającym pyle, a z szoferki machała ku nam ręka w czarnym rękawie z czerwoną opaską. No to i koniec naszej swobody - już nas mają.
  Z ołowiem w nogach zbliżamy się do przynaglającego nas gestami komisarza. "Wsiadać, panowie, bez obawy. Ja warszawski taksówkarz, jedziemy do domu" - zakrzyknął domniemany komisar. "Uważajcie, bo w oponach pod budą siedzi nasz oficer" - dodał.
  Po chwili siedzieliśmy pod budą, witaliśmy  ukrytego tam kapitana, a ciężarówka gnała dalej, zostawiając za sobą smród spalin i pył drogi. Dekoracja samochodu, skórzana czapka i kurtka, czerwona opaska na rękawie i gwiazda na czapce, a głównie fantazja i determinacja warszawskiego taksówkarza okazały się skuteczne. Mimo kilku posterunków napotkanych po drodze - dotarliśmy jeszcze tego dnia  przed wieczorem do miasteczka Uściług nad Bugiem. Tu musieliśmy rozstać się z pomysłowym taksówkarzem oraz  niespodziewanym środkiem lokomocji.
  Uściług przepełniony był masą uciekinierów  wracających po bezcelowej wędrówce. Nadbużańskie łąki pod miasteczkiem pokrywały prowizoryczne obozowiska, płonęły setki ognisk, stały w bezładzie wozy, wózki, konie. Wśród dymów rozsnutych po łąkach kręcili się ludzie, siedzieli przy ogniu, coś na nim gotowali. Całe zbiorowisko szumiało pogwarem rozmów, szczękaniem metalu o metal, pokrzykiwaniami. Obozowano tu już od kilku dni, czekano na pozwolenie przejścia przez Bug. Sowieci nie puszczali. Most na Bugu był spalony, pontonowy służył dla celów wojskowych. Przeprawiały się po nim bez przerwy samochody i czołgi sowieckie.
  Wykorzystując wieczorną szarówkę i ogólny zamęt, podsunęliśmy się nadrzecznymi krzakami pod przyczółek mostowy, przy którym kręcili się żołnierze z chorągiewkami, tzw. "regulirowszczyki", stanowiący ubezpieczenie mostu, jak również służbę regulującą ruchem. Tak samo wyglądał przyczółek po drugiej stronie rzeki.
  Przez most jechały czołgi w tumanach spalin i kurzu. Na niektórych przeprawiali się przez rzekę sowieccy żołnierze, siedzący na wierzchu, na pancerzach. Bez większych trudności dosiedliśmy w biegu jeden z nieobsadzonych czołgów, przejeżdżających drogą obok naszych krzaków. Nikt tego nie zauważył. Leżąc na skorupie czołgu, pod jego wieżą od tyłu, przewaliliśmy się w szczęku i łoskocie obok posterunków przez dudniący pod nami most, minęliśmy posterunek na zachodnim brzegu i znów byliśmy w krzakach nadrzecznych.
  Zmierzch wieczorny gęstniał. Powierzchnia rzeki odbijała ogniska z opuszczonego brzegu. Nasz brzeg był mroczny na dole nad rzeką, tylko nad jego wzniesieniami płonęły jeszcze słabo resztki zachodu. Wyżej, nad nieczytelnym w mroku stokiem, rysował się ciemną sylwetką na tle gasnącego nieba samotny dom. W oknie błyszczało nikłe światełko. Droga wraz z sunącymi po niej czołgami i samochodami odchodziła gdzieś w lewo od kierunku, na którym był dom.
  Mimo licznie zebranych uciekinierów, którym również los poszczęścił i byli już po tej stronie rzeki, starczyło i dla nas gorącego mleka z pachnącymi ziemniakami kraszonymi słoniną. Było też i po kawałku chleba. Siedzieliśmy przy wieczerzy, rozmawiając z zebranymi o sytuacji i perspektywach dotarcia do naszych domów. Strefa okupacji sowieckiej sięgała podobno aż pod Lublin. Tam byli już Niemcy, ale ciągle niejasna jest granica podziału między okupantami i możliwości jej przekroczenia. Jak jest po stronie niemieckiej? Dużo niewiadomych, a wiadomości niepewne. Wśród zebranych w gościnnym domu, stojącym samotnie w zgaszonym przez noc krajobrazie, byli również żołnierze, podobnie jak my, w mundurach. Rozważali problem poruszania się w mundurach. Jak zachowują się Niemcy? Nie mogliśmy pogodzić się z myślą zrzucenia mundurów, ciągle jeszcze czuliśmy się żołnierzami.
  Te rozważania przy gościnnym stole, w przytulnej atmosferze domu, przerwał brutalnie grzmot eksplozji i błysk rozświetlający do białości na ułamek sekundy okna, przez które zaglądała ciemnymi plamami noc. Na drodze, którą ciągnęły samochody i czołgi sowieckie, stał wysoki płomień. Któryś z pojazdów znowu wjechał na minę,  pozostałość z niedawnych walk w tym rejonie. Znowu, bo jak poinformowali nas gospodarze, wypadki takie zdarzają się na tej drodze niemal codziennie.
  Choć był to wypadek nie przez nas spowodowany, bezpieczniej było opuścić jego najbliższe otoczenie przed ślepą mściwością. Żołnierze w mundurach nie powinni tu pozostawać. Pobliskimi zagajnikami, po omacku, przenieśliśmy się do oddalonej parę kilometrów wioski. Tam spędziliśmy noc, gdzie popadło. My dwaj w stogu siana, na który natknęliśmy się po wyjściu z zagajnika.
 
  *          *          *
  VII.
 
  Następnego dnia we dwójkę idziemy w kierunku Chełma. Po tej stronie Bugu można było poruszać się drogami, nie omijać wiosek. Ubył jeden z elementów zagrożenia, a mianowicie Ukraińcy i ich patrole na skrajach sadyb.
  Po tej stronie Bugu było bezpieczniej i choć mógł nas zatrzymać jakikolwiek  posterunek sowiecki, prawdopodobieństwo takiej wpadki wydawało się mniejsze. Spotykaliśmy przecież naszych żołnierzy w mundurach, wędrowali drogami, nie kryjąc się już po lasach.
  Droga do Chełma minęła bez przygód. Na skraju miasta, do którego wprowadziła nas szosa ujęta w rowy porośnięte zakurzoną trawą, natknęliśmy się na kilkuletnią Żydóweczkę sprzedającą placki kartoflane. Zaprosiła nas do domu, gdzie poczęstowano nas tymi plackami, smażonymi na oleju. Dawno nie miałem w ustach takich delicji. Były przyrządzane z tartą cebulą, a po usmażeniu posypane cukrem. Przy herbacie brat dziewczyny, z charakterystycznymi dla wychowanków chederu pejsami, mycką na głowie i okularami dodającymi mu powagi, poinformował nas życzliwie i wyczerpująco o sytuacji.
  Sowieci i Niemcy dogadali się co do podziału Polski. Obecnie strefa demarkacyjna przebiega na naszym kierunku pod Lublinem, ale zgodnie z umową Sowieci mają wkrótce wycofać się za Bug. Radził spędzić noc w wagonach stojących na bocznicach, a później iść do Piasków i tam przekroczyć linię demarkacyjną, kierując się na Głusk i Lublin. Podarował nam mapę Polski ze szkolnego atlasu, która miała ułatwić nam wędrówkę.
  Przed wieczorem pożegnaliśmy gościnny dom i wyruszyli w okolice dworca. Spośród długich sznurów wagonów towarowych stojących na bocznicach wybraliśmy jeden na nocleg. Było pusto, więc zupełnie niepostrzeżenie weszliśmy do środka. W wagonie była nawet słoma i nocleg zapowiadał się całkiem nieźle. Syci i zmęczeni drogą szybko zapadliśmy w sen.
  W nocy coś się zaczęło dziać z naszym wagonem. Obudziło nas szarpnięcie, zgrzyt kół i skrzypienie desek. Gdzieś nas przetaczano, cofano i wreszcie równomierny stukot kół jadącego pociągu pozwolił powtórnie zasnąć.
  Zbudził mnie łoskot otwieranych drzwi wagonu. Staliśmy - jak się później okazało, na tej samej stacji. W słabym świetle mglistego poranka ujrzałem dwóch sowieckich żołnierzy. Oni dostrzegli nas również. "Dawaj siuda" - wezwał jeden z nich. "Si czas" - odkrzyknąłem. "Wstawaj, Sowieci" - potrząsnąłem śpiącego Stasia. Obudził się natychmiast. "łap chlebaki - szepnął - ja otwieram drzwi z drugiej strony".
  Sowieci stali tyłem do nas, czekając aż się pozbieramy. Stasiek szarpnął przeciwległe drzwi i skoczyliśmy w dół. Spadłem między dwóch żołnierzy, którzy byli również i po tej stronie wagonu. Staś wylądował na trzecim, zwalając go z nóg.
  Nurkując pod sąsiedni wagon z chlebakami w rękach, kątem oka widziałem w tych kilku sekundach, jak Staś poderwał zwalonego żołnierza za kołnierz do góry, podał mu rękę, powiedział "przepraszam" i już był obok mnie, pod wagonem stojącego obok składu. Sowieci zupełnie zbaranieli. Forsowaliśmy pod wagonami już inny skład wagonów, gdy padło trzykrotne wezwanie "stoj". Pod następnym dobiegło nas - "Stoj, budu strielać", po czym gruchnął strzał w niebo.
  Wypadliśmy spod wagonów w mgłę i błoto,  zalegające poniżej nasypów kolejowych. Brnęliśmy przez to błoto, a raczej zaoraną i rozmiękłą rolę na ślepo, ukryci w gęstej mgle jak w mleku.
  Teren podnosił się stopniowo, gleba stawała się mniej grząska, mgła rzedła. Zamajaczyły kontury jakichś zabudowań. W opuszczonej zagrodzie zalegliśmy na pół dnia w chlewiku, również pustym, ale zasobnym w duże zapasy ściółki z igliwia leśnego. Koło południa odważyliśmy się wyruszyć znowu na teren dworca. Po torowiskach kręcili się różni ludzie, od których dowiedzieliśmy się o tragedii z ubiegłej nocy.
  Wyruszył pociąg w kierunku Lublina. Skład skompletowano z różnych wagonów, przeważnie towarowych, w których oczekiwali uciekinierzy na powrót do domów. W składzie tym był również i nasz wagon. W trakcie zestawiania wagonów, te które były puste, w tym i nasz, odczepiono ze składu. Po różnych manewrach, przetaczaniu, a nawet jak mi się wydawało, rozpoczętej podróży, znaleźliśmy się znów na dworcu. I to było szczęście, mimo porannych kłopotów z Sowietami. Pociąg, który wyruszył bez nas w drogę, po przejechaniu kilku kilometrów wrócił również do Chełma, ale postrzelony przez sowieckie czołgi, z dużą ilością zabitych i rannych w kilku wagonach. Tragedia rozegrała się w tym czasie, kiedy my spaliśmy w wagonie stojącym na stacji. Zwłoki rannych usunięto w godzinach przedpołudniowych, w czasie naszego pobytu w chlewie. Ujrzałem tylko potrzaskane wagony, zlane krwią, ochlapane kawałkami mięsa jak również kości powbijane między drzazgi desek podartych eksplozjami.
 
  *          *          *
  VIII.
 
  Zrezygnowaliśmy z dalszej podróży pociągiem. Bezpieczniejsza wydała nam się piesza wędrówka drogami lub na przełaj, z niebem nad głową i ziemią pod nogami. Mapa Polski ze szkolnego atlasu ułatwiła wytyczenie marszruty na Lublin. Znów wypadało nocować w opuszczonych zagrodach lub lasach. Zimno było coraz bardziej dokuczliwe. Był już przecież październik. Do wielu zagród nie powrócili jeszcze ludzie z ucieczki przed frontem, stały puste i wymarłe, bez ludzi i bez inwentarza. Gdzieniegdzie wałęsały się koty i psy, drób powędrował za uciekinierami lub został wybity przez przechodzące wojska i uchodźców.
  Jesień dawała znać o sobie. Po pustych obejściach hulał wiatr, roznosząc po okolicy potarganą słomę i siano. Porozwalane drzwi i wrota miotane podmuchami skrzypiały żałośnie. Nad opustoszałymi, zdeptanymi polami stały wysokie granatowo-czerwone chmury, łapiące od czasu do czasu na swych wyniesionych gdzieś w kosmos krawędziach bursztynowe refleksy ukrytego w nich słońca. Wieczory zapalały krwawą purpurę ognia, gorejącego za zachodnim horyzontem. Po seledynowym niebie strzelały smugi złota, pomarańczowe od pożogi na dole i blednące srebrzyście w zenicie. Wiatry cichły i opadały gdzieś w czerniejące coraz mocniej lasy. Spokój i cisza obejmowały ziemię. Jedynie ziąb rósł i potężniał wraz z granatowiejącą nocą, zapalał w tym granacie zimne i ostre iskry gwiazd, dekorował niebo ich konstelacjami. Smutek przepełniał serce i myśli, budzące świadomość tego, co się z nami stało, refleksje z przeżytych dni, obawę o jutro nasze i Polski.
  Wraz z chłodem dawał o sobie znać głód. Po nocach spędzanych w opustoszałych chatach lub stodołach szperaliśmy po kątach, aby znaleźć coś do zjedzenia. Czasem trafiały się resztki zeschłego chleba lub zgłąbiałe ziemniaki, pozostawione gdzieś w sionce w żeliwnym garnku. Trzeba było jeść to, co jeszcze zostało na polu, wykorzystywać wszystko, z czego można było przyrządzić potrawę. Znaleziona główka czosnku potrafiła zastąpić kiełbasę, jeśli została użyta we właściwy sposób z gotowanymi ziemniakami lub w zupie z różnych przypadkowych jarzyn.
  Szliśmy bocznymi drogami, okolice były na ogół puste, Sowietów też nie było widać. Spotkaliśmy ich dopiero nad Wieprzem. Jak każde, i to spotkanie nie obyło się bez dramatycznych przeżyć.
  Na mało uczęszczanej drodze wyszliśmy na zasadzkę wyłapującą polskich żołnierzy. Zorientowaliśmy się w sytuacji dość wcześnie, aby gdzieś przypaść, ale patrol sowiecki zdążył nas zauważyć. Rozległe łąki nad Wieprzem nie były najlepszym terenem do zniknięcia z pola widzenia. Patrol znajdował się na moście, jedynym przejściu przez Wieprz. Po obu stronach rzeki ciągnęły się łąki, rozlewiska i nędzne krzewy. Poszliśmy w łąki. Początkowo wolno, jakby tamtędy prowadziła nasza droga, potem biegiem, pod osłoną krzaków.
  Ruszyli za nami w pogoń. Na smyczach prowadzili psy. Dzieliła nas odległość zaledwie kilkuset metrów. Ucieczka wydawała się mało prawdopodobna. Zaczęliśmy kluczyć między mokradłami, wykorzystując osłonę krzaków. Labirynt rozlewisk był rozległy i skomplikowany. Jakiś masyw leśny majaczył w odległości horyzontu, za daleko, nieosiągalny. Z lewej strony głęboki nurt krętej rzeki. Od pól z prawej strony, oddalonych około pół kilometra, odgradzały nieprzebyte grzęzawiska. Brnęliśmy więc dalej, między rozlewiskami, w górę rzeki, nie bardzo wierząc, że uda nam się ujść pościgowi.
  Wreszcie zaciętość, aby nie dać się wziąć, pchnęła nas do desperackiego kroku ukrycia się w wodzie. Rozciągnięte na dużej przestrzeni krzaki, które w pewnym momencie zasłoniły nas od ścigających, ułatwiły wybranie miejsca ukrycia. Położyliśmy się w niezbyt głębokim, zarośniętym zielskiem bajorze, pod nawisającą burtą torfową,  narzucając na siebie, co było pod ręką - zeschłe badyle, zielsko, liście grzybienia i moczarki. Dotarliśmy tam brodząc przez kilkadziesiąt ostatnich metrów po wodzie, aby nas psy nie wytropiły. Z wody wystawały jedynie twarze przykryte trzymanymi w rękach liśćmi grzybienia. Teraz wypadało tylko czekać, co będzie dalej, odnajdą nas, czy zrezygnują z poszukiwań.
  Paraliżujący ziąb wody przeniknął odzież i wgryzł się w ciała. Jak długo wypadnie czekać, czy wytrzymamy? Chłód docierał do wnętrza ciał. Wstrząsane dreszczami mięśnie zaczęły stopniowo tracić czucie. Pogodne dotychczas niebo zaciągnęło się chmurami, trzciny rozpoczęły bicie pokłonów płowymi pióropuszami wieńczącymi uschłe badyle. W pewnym momencie grzęzawisko oddało głuchy chlupot i ssące cmokanie błota. Musieli przejść koło nas. Odgłosy odchodziły w kierunku, z którego tu przybyliśmy. Czyżby wracali? Może już można wstać? Nie, trzeba jeszcze wytrwać. Trzymając się za ręce, przekazywaliśmy sobie uściskami myśli i decyzje. Niebo mroczniało od chmur. Należało przynajmniej unieść głowę i zobaczyć, co się dzieje, ale poczęła mnie ogarniać senność i niechęć do podejmowania jakiejkolwiek decyzji. Nie chciało mi się podnieść z miękkiego łoża.
  Działał jednak instynkt samozachowawczy i świadomość niebezpieczeństwa. Próbuję się podnieść. Nogi mam zdrętwiałe. Jedynie lewa ręka trzymająca Stasia nie straciła czucia. Próbuję przyciągnąć go do siebie. On ma podobne trudności. Zaczynamy niezdarnie poruszać rękami, próbujemy przekręcać ciała, unosić głowy. Po wielu wysiłkach wygrzebaliśmy wreszcie z błota głowy, unieśliśmy się na rękach, próbujemy pełzać. Wreszcie udało się wbić palce w torfiastą burtę i wydźwignąć się na nią. Leżeliśmy dysząc na murawie burty, wykonując nieskoordynowane ruchy rękami i nogami. Stopniowo czucie wróciło i wtedy zaczęliśmy rozgrzewkę, tłukąc dłońmi po plecach, wykonując przeróżne skłony.
  Okolica była pusta. Pusto było również przy widocznym w dali mostku. Sowieci zrezygnowali z nas. Zwinęli zasadzkę i odeszli. Biegiem ruszyliśmy ku drodze, szczękając zębami. Minęliśmy most, dopadając resztką sił wielkiego stogu siana stojącego na skraju nadrzecznych łąk. Zrzuciliśmy mokrą i utytłaną w błocie odzież. Nadzy wryliśmy się w stóg.
  Tłukliśmy się pięściami po plecach, wwiercali w szorstkie siano, tarli nim skórę. Wreszcie zrobiło się ciepło. Skóra pozbyła się martwej drętwoty, ciepło poczęło promieniować. Już było dobrze, wróciliśmy do czucia. Zmęczenie ogarnęło nas snem.
  Niebo było łaskawe. Następny dzień przyniósł słoneczną pogodę z lekkim, wyjątkowo ciepłym wiaterkiem. Susząc wilgotne mundury na sobie czy rozwieszone na opłotkach lub gałęziach drzew w czasie postojów, doszliśmy do osady Piaski Lubelskie. Niedaleko od krzyżówki, od której zaczynały się zabudowania, zeszliśmy z drogi do obszernej, zasobnie wyglądającej zagrody. Wszędzie widać było wielu uciekinierów, dążących w kierunku swych domów. Zaraz za osadą rozpoczynała się linia demarkacyjna, a posterunki sowieckie, gęsto rozłożone wzdłuż niewielkiej rzeczki, blokowały dalszą drogę. Trzeba było zalec, rozejrzeć się w sytuacji i dopiero potem próbować pokonania tej przeszkody.
  W naszej zagrodzie też było mnóstwo ludzi, na dziedzińcu stały konie. Gospodarze rozłożyli bezradnie ręce widząc dwóch żołnierzy zbiedzonych wędrówką. Nie mogli nas przyjąć na krótki nawet pobyt. Natomiast do jedzenia może się coś znajdzie. Zrezygnowani, położyliśmy się na trawie porastającej dziedziniec gęstym kożuchem. Zmęczenie i przygrzewające słońce rozleniwiło ciała, usnęliśmy zapominając o Bożym świecie.
  Sen przeniósł mnie do rodzinnego domu. Nic nie widziałem, ale czułem wyraźnie zapach rosołu. Aromatyczna woń drażniła nozdrza i przenikała do zgłodniałego żołądka. Pod wpływem tych kuszących bodźców otworzyłem oczy. Przed moim nosem parowała gliniana miska, a z niej wystawała łyżka. Nie zastanawiając się, czy to sen czy jawa, zagarnąłem obficie. Rzeczywiście, to rosół z makaronem.
  "Stasiu wstawaj" - krzyknąłem pełnymi ustami, łapczywie przystępując do opróżniania tak wspaniałego daru niebios. Z tyłu zabrzmiały śmiechy dziewczęce, przechodząc od chichotu do perlistych kaskad radości i rozbawienia. Nad nami stały dwie dorodne dziewoje, jasne jak samo słońce i radość, szczęśliwe, że ich niespodzianka w postaci misek pełnych rosołu wywołała tak gwałtowną reakcję. Zachowaliśmy się jak dwa szczeniaki, którym podsunięto pod nos miskę.
  Po chwili staliśmy szarmancko przed dziewczynami, dziękując serdecznie i tłumacząc to nieopanowanie wielodniową głodówką. Kurczak z rosołu, gotowane kartofelki i mizeria dodatkowo krasiły roześmiane buziaki dziewcząt towarzyszących nam przy pożeraniu tych wspaniałości. Te dwie dziewczęce buzie tak kontrastowały z tym, co ostatnio było treścią naszego życia, jak ten obiad po dniach głodówki.
  Patrzyliśmy w błękitne oczy dziewcząt, w pełne i miękkie usta, perlące się bielą zębów. Obie miały dołeczki pod roześmianymi policzkami, lekko zadarte noski. Były to siostry - Helenka, w naszym wieku, już po maturze. Irenka, rok młodsza, w pierwszej licealnej w Lublinie. Dziewczyny bardzo nam się podobały, my im również, więc mowy nie było abyśmy szukali kwatery gdzie indziej. Znalazło się miejsce do spania na strychu i coś więcej do zjedzenia poza zupą z ogólnego kotła. Żyło się nam przez ten tydzień jak u Pana Boga za piecem, a może jeszcze lepiej, bo serdeczne dziewczyny pozwalały zapomnieć o tragedii, która spadła na nas wszystkich.
 
  *          *          *
 
  Rzeczywistość jednak istniała i nie pozwalała na przedłużanie sielanki. Trzeba ją było przerwać. Gościnny dom i przemiłe dziewczęta opuściliśmy skrycie, wynosząc się wczesnym rankiem, nikogo nie uprzedzając o ryzykownej przeprawie przez sowiecki kordon na granicy pasa demarkacyjnego. Chcieliśmy uniknąć łez pożegnania i prób zatrzymania, a przy tym nie zdekonspirować naszego rozpoznania terenu, sieci posterunków i patroli, prowadzonego cały tydzień. Byliśmy żołnierzami, dla nas wojna nie skończyła się jeszcze.
  Serca ściskały się z żalu, że opuszczamy miłe dziewczyny i serdeczny dom, ale nie można było inaczej. Nie można było osiąść, uśpić bólu, który wyrósł w polu, pod niemieckimi bombami, w ogniu płonących miast i wsi, w błocie dróg i w niewoli sowieckiej. Przed nami było jutro, Jakie - nie wiadomo, ale należało w nie wejść, przejść do końca tę drogę.
  Było jeszcze ciemno. Ranek przenikał chłodem i wilgocią. Za drogą ciągnął się głęboki rów melioracyjny odprowadzający wody do rzeki. Dygocąc i szczękając zębami, zanurzyliśmy się w żelazistej brei tego rowu. Trzeba było przeczołgać się w nim około pięćset metrów, aby dotrzeć do rzeki, gdzie stały posterunki sowieckie, dniem i nocą pilnując brzegu. Rozstawione były co sto metrów.
  Nasz rów przebiegał w połowie odległości między sąsiadującymi posterunkami. Teren pól schodzących ku łąkom i rzece był pod stałą obserwacją. Posuwając się na czworakach w mazi wypełniającej rów, przypadając od czasu do czasu, dotarliśmy wreszcie do linii posterunków. Tu należało zachować szczególną ostrożność. Udało się szczęśliwie osiągnąć brzeg rzeki i wraz z zawartością rowu przelać się w jej koryto. Rzeka nie była szeroka, ale dość głęboka. Przeszliśmy po jej dnie. Przy drugim brzegu wynurzyliśmy się, aby widzieć teren. Posterunki zajęte były przygotowaniem posiłku. Z ognisk snuły się gęste dymy. Dochodziło południe. Przez wilgotną mgłę wiszącą w powietrzu wyczuwało się słońce. Korzystając z zaabsorbowania żołnierzy zajęciami przy ogniskach,  posuwaliśmy się na plecach w górę stromego brzegu, wykorzystując wypłukany w nim przez wody opadowe kręty żleb. Umazani w błocie, obwieszeni zielskiem rzecznym, stapialiśmy się z otaczającym nas terenem. Czujnie wpatrzeni w leżące przed nami jak na dłoni posterunki, nieruchomieliśmy natychmiast, gdy tylko któryś z sołdatów zaczynał rozglądać się po okolicy.
  Z ulgą przerzuciłem ciało przez górną krawędź brzegu. Porastały ją pokrzywy i inne chwasty. Pod ich osłoną popełzłem w głąb terenu. Przed nami był sad, wśród drzew rosły krzaki porzeczek i agrestu. Nad sadem widniał dach chałupy. Nie ryzykując powstania na nogi, posuwaliśmy się nadal na czworakach. Nagle rozległ się jazgot i ujadanie kundla, który wyskoczył zza krzewów. Za psem biegł kilkuletni chłopiec. Wpadł na nas i przewrócił się przerażony. Zakryłem mu usta ręką,  aby nie krzyczał. Pies ujadał wściekle. Wytłumaczyłem chłopcu kim jesteśmy i zapytałem, czy nam pomoże. Dał znak oczami, że tak. Pies jakby również zrozumiał i już w ciszy ruszyliśmy ku domowi. Przyjęto nas życzliwie i serdecznie. Gorące mleko i ciepłe pierzyny uratowały przed przeziębieniem. Spaliśmy przez resztę dnia i noc.
  Nazajutrz po gorącym śniadaniu, stosownie do wskazówek i rad gospodarzy, skryliśmy się w kopie zżętej koniczyny, aby zaczekać na zmianę patrolujących na przedpolu czołgów sowieckich. Koło południa dyżurujący czołg wyruszył ze swego miejsca postoju i począł zsuwać się w dość rozległą dolinę. Po drugiej stronie doliny ukazał się czołg zdążający mu na zmianę. W pewnym momencie  oba znalazły się w dolinie.
  Wyskoczyliśmy z koniczyny i ruszyliśmy biegiem ku oddalonej około pół kilometra ścianie lasu. Zdyszany i rozgrzany biegiem obserwowałem zza krzaków jak na polu ukazał się czołg, aby znów obsadzić punkt obserwacyjny, ale dla nas nie był on już groźny. Przed nami las i kilkanaście kilometrów ziemi niczyjej, zanim wkroczymy na tereny kontrolowane przez Niemców. Sowietów mieliśmy już z głowy.
 
  *          *          *
  IX.
 
  W Głusku zobaczyliśmy pierwszy patrol niemiecki, który z pobliskiego Lublina zajechał tu dużym, odkrytym samochodem po nabiał. Obserwowałem Niemców z dystansu, starając się nie wchodzić im w oczy. Mieliśmy jeszcze na sobie mundury. Niemcy zachowywali się spokojnie, rzucali dzieciom cukierki. Załatwili swoje sprawy i odjechali.
  Do Lublina wyruszyliśmy w cywilnych ubraniach zamieniając na nie mundury i płaszcze. Mundury stały się naszą drugą skórą, pozbawieni ich czuliśmy się goli i śmieszni. W Lublinie znaleźliśmy dom kolegi z naszego plutonu Janka Krawczyńskiego nazywanego "Pelikanem". Był już w domu. Spędziliśmy u niego trzy doby. Byliśmy nawet na sztuce "Boks i miłość", którą wystawiano w teatrze lubelskim. Niemców w mieście było pełno, ale nie czuło się terroru. Jeszcze na to nie przyszedł czas. Na Krakowskim Przedmieściu koncertowała w godzinach popołudniowych orkiestra wojskowa grająca, obok marszów, sentymentalne walce Straussa oraz poważne utwory klasyków niemieckich.
  Zabraliśmy się pociągiem do Puław. Dalej nie jechał, bo most na Wiśle był zerwany. Wyposażeni prze lubelską RGO w prowiant i bieliznę oraz duże kawałki białej flaneli dotarliśmy już na piechotę do Zwolenia na lewym brzegu Wisły.
  Zwoleń, jak wszystkie niemal miasta, nosił na sobie ślady wojny. Domy były spalone i rozbite bombami, opuszczone przez ludzi, którzy jeszcze nie powrócili z wędrówki. Na nocleg ułożyliśmy się w dużej izbie parterowego domu. Leżeliśmy na podłodze w tłumie podobnych do nas wędrowców, cuchnących potem, pyłem dróg i brudem. Zasnąłem szybko. Łomot otwartych siłą drzwi wyrwał mnie ze snu. W oczy uderzył snop ostrego światła. "Alles auf" - ryknęło coś zza tego światła. Oślepiony, nieprzytomny po krótkim śnie, siedziałem na podłodze, nie wiedząc co robić. "Raus" - zawyło  z mroku. Za chwilę wywleczeni brutalnie z izby staliśmy pod ścianą budynku w grupie innych mężczyzn. Popędzono nas do jakiejś szopy, gdzie spędziliśmy resztę nocy siedząc pod ścianami.
  Rankiem, załadowani na ciężarówki, pędziliśmy w tumanach kurzu w kierunku Radomia. Niemcy siedzieli w szoferkach. My staliśmy ciasno stłoczeni pod budami, jak bydło zagonione do kojców i bezwolnie wywożone. Załadunek do ciężarówek poprzedziły ryki i wrzaski  "ab, rauss, auf" oraz brutalne popychanie.
  Minęliśmy Radom, jadąc dalej przez puste, zakurzone drogi. Połapanych uzbierało się na cztery ciężarówki. My dwaj znajdowaliśmy się w ostatniej, przy tylnej jej burcie. Początkowe oszołomienie minęło, trzeba uciekać. Współtowarzysze nie dali się zaktywizować, nie chcieli podjąć żadnej akcji. Wykorzystując flanelę otrzymaną w lubelskim RGO, zabezpieczyliśmy nią kolana, łokcie i dłonie. Tak przygotowani wykonaliśmy skok z burty samochodu w kierunku odwrotnym do jego jazdy. Za chwilę leżeliśmy w przydrożnym rowie, do którego stoczyliśmy się z szosy. Samochody ginęły w tumanach kurzu, a my już zrywaliśmy z siebie flanelowe bandaże. Byliśmy wolni. Szkopy niechcący podrzucili nas bliżej domu. Droga prowadziła na Przytyk, Przysuchę i Opoczno. W Opocznie mieszkał stryjek Franek, jeśli nic się nie zmieniło, jeśli go zastaniemy. Na rynku w Przytyku stał duży autokar niemiecki z napisem  "Volkswolfart" szykujący się do drogi. Zapytałem żołnierzy czy jadą w kierunku Opoczna i czy można się z nimi zabrać. Tak, jadą do Opoczna, ale zabrać nas nie mogą, "weill es ist noch der Offizier".
  Ruszyliśmy zatem dalej na piechotę. Około kilometra za Przytykiem minął nas ten autokar. Zatrzymał się, a wychylony z otwartych drzwi żołnierz pomachał zapraszająco ręką. Podbiegliśmy, "Herr Offizier wird erledigt". We wnętrzu poza kierowcą siedzieli tylko trzej żołnierze i oficer w stopniu oberleutnanta. Podziękowałem. Zdziwił się, że dobrze mówię po niemiecku. Pytał, skąd pochodzimy. Łódź i Kalisz wyjaśniły mu naszą znajomość języka niemieckiego. Więcej nie pytał.
  Wywiązała się rozmowa na temat wojny i co ona ze sobą przynosi. Oficer był zdecydowanym przeciwnikiem, choć musiał wziąć w niej udział. Wyrażał współczucie ludziom, którzy rozpędzeni przez działania wojenne wracali teraz zmęczeni do swych domów. Wykorzystując współczucie dla mijanych wędrowców zaproponowałem, aby zezwolił zabrać przynajmniej kobiety i dzieci zdążające w tym samym kierunku. Autokar jechał prawie pusty. Zgodził się i wydał polecenie kierowcy. Ludzie zapraszani przez nas okazywali początkowo niepokój. Wyjaśniliśmy, że to uprzejmość Oberleutnanta. Korzystali z okazji, sadowiąc się z ulgą na pustych fotelach. Tak uzbieraliśmy pełen autokar. W Opocznie podziękowałem uprzejmie oficerowi i wysiedliśmy całą gromadą.
  Kamienny fronton barokowego kościoła górował nad niską zabudową miasteczka. Na schodach prowadzących do drzwi, nad  którymi wisiał szyld z napisem "Restauracja" stał mężczyzna z jasną czupryną nad wysokim, lekko łysiejącym czołem, z dobrym, życzliwym uśmiechem i charakterystycznym sposobem patrzenia - z przymrużeniem oczu i lekko z boku - tak mi znanym i bliskim.
  Był mi ojcem i bratem, starszym przyjacielem, gdy miałem zaledwie kilka, a później kilkanaście lat. Uczył mnie rysować. Kiedy zrozpaczony i zapłakany rzucałem kredki, czy darłem papier, On, z tym właśnie uśmiechem, z przymrużeniem oczu, cierpliwie tłumaczył, uczył i pokazywał, jak rysować, jak patrzeć, jak widzieć. Razem gotowaliśmy syrop na cytrynowe pomadki, cukierki ślazowe i irysy, których wylaną masę kroiło się w regularne kwadraciki.
  To on, stryj Franek, stał na schodach i nie poznawał mnie. Odrosły mi ostrzyżone na zero włosy. Przez dwa miesiące pozbawione brzytwy sypnęły się wąsy oraz wątły i nieporządny zarost na brodzie. "Stryjku, nie poznajesz mnie?" - Chwycił mnie w ramiona i uściskał serdecznie, bez słowa. Ja czułem się tak, jakbym już wrócił do rodzinnego domu.
  Przedstawiłem Stasia. Umyliśmy się, wykąpali i objedli za wszystkie wojenne dni. Jeszcze tego samego dnia musieliśmy pójść do fryzjera, który nas ogolił i podstrzygł. "Nie można wrócić do domu w takim stanie, bo przestraszymy rodziców, Tadzia i dziadków" - uzasadniał stryjek. "Wszyscy żyją i są w domu. Ojciec też, choć przeszedł ewakuacyjną wędrówkę". Lżej zrobiło się na sercu, odeszła troska o najbliższych. U stryjostwa też było wszystko w porządku. Basia była już dużą dziewczynką i Staś też podrósł. Byliśmy dla dzieci sensacją, bo to żołnierze wrócili z wojny. Smutny to był powrót, ale dzieci nie zdawały sobie z tego sprawy.
  Tydzień przeżyliśmy jak w raju, śpiąc w normalnych łóżkach i jedząc do syta. Stryjek dbał, abyśmy się odkarmili. W restauracji nie brakło jeszcze smacznych kęsków więc używaliśmy sobie na całego, pałaszując panierowane kotlety schabowe, nadziewane kaczki, sznycle cielęce, przeróżne wędliny, ciasta i łakocie.
  Rozbudzona warunkami domowymi tęsknota za najbliższymi nie pozwoliła długo cieszyć się gościnnością stryjostwa. Trzeba było ruszać dalej. Pociągiem do Jelenia na Tomaszów, potem piechotą lub furmanką gdy się zdarzył życzliwy woźnica jadący w tym kierunku. Minęliśmy Brzeziny, Nowosolną, docierając wreszcie do Łodzi.
  Tramwaje kursowały jak przed wojną. Pojechaliśmy do przystanku na Narutowicza róg Zagajnikowej, z zamiarem odwiedzenia najpierw Jurka Diakoffa, przyjaciela od pierwszych lat szkolnych, z którym robiliśmy maturę. Jak wyczarowany myślami stał właśnie na przystanku. Wybuch radości, uściski, ucałowania. Poznałem ze sobą obu przyjaciół. W domu była tylko mama Jurka. Ojciec nie wrócił z wojny i nigdy nie dotarła żadna wiadomość o nim. Prawy i szlachetny człowiek, Rosjanin, który wrósł w społeczeństwo polskie. Polska stała się jego ojczyzną, za nią poszedł walczyć i zginął. Resztę dnia i całą noc przegadaliśmy. Nie było końca pytań i opowiadań. Następnego dnia rano pojechaliśmy do szkoły przy ulicy Zgierskiej, gdzie uczyła moja matka. Od Jurka dowiedziałem się, że szkoły otworzono i że moja mama pracuje. Ojciec, brat i dziadkowie są w domu, wszyscy zdrowi i cali. Panie w szkole, poinformowane kim jestem i po co przyszedłem, okazały duże podniecenie i radość z wiadomości, jaką przekażą mamie. Zdecydowały powiedzieć jej oględnie, że ktoś przyniósł wiadomość o synu, żeby ją przygotować na niespodziankę. W otwartych drzwiach klasy, gdzie odbywała się lekcja, stanęła drobna postać w fartuchu szkolnym. Z wyciszonej twarzy patrzyły duże, smutne oczy. "Mamo" - rzuciłem się do niej chwytając w ramiona - "Mamo najdroższa". Objęła mnie mocno, przytuliła do siebie i milczała wstrząsana wewnętrznym łkaniem. Łzy radości płynęły z jej oczu na moją twarz. "Kochany" - szeptała - "Dzięki Bogu." Patrzyliśmy na siebie, a jej oczy jaśniały, promieniały i błyszczały od łez.
  Radość ogarnęła całą naszą grupę. Roześmiane twarze, u kobiet łzy rozczulenia, ale pełne słońca. Jurek zacierał ręce i klepał mnie po ramionach. Przedstawiłem Stasia. Mama zwolniła się z reszty zajęć, zebraliśmy się szybko i ruszyliśmy w czwórkę do Zgierza.
  Ojciec rozpłakał się na mój widok i długo ściskał mnie w milczeniu. Popłakała się babcia i dziadek. Tadzio nie wrócił jeszcze z Łodzi ze szkoły, ale zjawił się wkrótce.
  "Cześć, jak było" - wykrzyknął zobaczywszy mnie i moich przyjaciół. Ucałowaliśmy się z dubeltówki, już bez łez, ale radość i szczęście promieniowały z twarzy brata.
  Byliśmy razem, nikogo nie brakowało. Bóg strzegł. Ojciec odbył prawie taką samą wędrówkę jak ja. Na polecenie ewakuacji wyruszył z Łodzi do Warszawy. Tam uzyskał informacje o ewakuacji CWSan i poszedł moim śladem. Nie był w niewoli sowieckiej ani niemieckiej i przede mną zdołał wrócić do domu.
  Staś odnalazł w Łodzi siostrę i pojechał do Kalisza. Zobaczyliśmy się dopiero tuż przed Powstaniem w Warszawie.
  Narastała świadomość niewoli i okupacji. Zaczęły się dni walki o życie, o przetrwanie, niepokoju o jutro, troski o bliskich. Wszystko trzeba było zdobywać, pozbywając się resztek oszczędności i wartościowych przedmiotów. Rozpoczęły się szykany władz niemieckich w stosunku do polskiej ludności. Uczniom obcinali na ulicach guziki od mundurów rozwydrzeni Ubermensche z Hitlerjugend.
  Któregoś dnia szedłem ulicą Żeromskiego wraz z grupą przyjaciół. W naszym kierunku zbliżali się dwaj oficerowie Wehrmachtu. Szliśmy prawą stroną bardzo szerokiego chodnika. Mimo to Niemcy minęli nas tak blisko, że otarłem się o jednego z nich. Szczeknęło "Halt". Zatrzymaliśmy się. Odwróciłem głowę. Niemcy stali, a jeden z nich kiwał na mnie ręką. "Schnell, komm". Podszedłem wolnym krokiem. Z rozmachem wyrżnął mnie w twarz ręką w rękawiczce. Zakręciłem się w tył i poszedłem ku mym przyjaciołom. Płomień uderzył mi do głowy. Zacisnąłem ręce, aby nie zareagować, nie sprowokować dalszych, pewno brutalniejszych wystąpień, nie narazić przyjaciół. Chciało mi się wyć i gryźć. Jak łatwo jest poniżać drugiego człowieka mając pistolet przy pasie i prawo pięści za sobą.
  Szedłem milcząc. Milczeli i moi przyjaciele. Uszanowali mój ból i wstyd, bez komentarzy, bez podniecenia, spokojnie. Po jakimś czasie zawróciłem  idąc w przeciwnym kierunku. Nie pytali dlaczego to robię, poszli za mną w milczeniu. Skręciłem w ulicę Św. Anny. Zamykał ją fronton kościoła Matki Boskiej Zwycięskiej. Tam, przed ołtarzem Najświętszej Bogurodzicy, ślubowałem nie zemstę za policzek od wymuskanego oficerka, lecz wierność przysiędze żołnierskiej, która zobowiązywała do walki z wrogiem.
  Przysięgałem, że nie spocznę dopóki ostatni hitlerowiec nie opuści tej ziemi. Będę walczył wszędzie i czym się da. Do końca.
 
  *          *          *
  X.
 
  A teraz  stał przede mną Eryk Weschke, w mundurze SS-mana, z trupią czaszką na czapce. Zażenowany uśmiech nie schodził z jego twarzy. Mówił coś o drogach, które się rozeszły, o dwóch stronach barykady.
  Ja milczałem osłupiały. Nie byłem w stanie myśleć ani mówić. Patrzyłem bezmyślnie na tego, który niedawno był mi bardzo bliskim kolegą, a teraz odgradzała mnie od niego trupia czaszka i czarny mundur SS-mana.
  Zrozumiałem wreszcie, że przychodzi w imię dawnej przyjaźni, aby mnie ostrzec. Nie wolno mi nocować w domu, jutro powinienem opuścić Łódź. Mam być aresztowany, to już zdecydowane. Wszystko, co może dla mnie zrobić, to właśnie ta jego wizyta z ostrzeżeniem - w imię tego co nas łączyło.
  Teraz - wszystko będzie nas tylko dzieliło. Teraz będzie to mój śmiertelny wróg, który po raz ostatni poddał się ludzkiemu odruchowi. Stał jeszcze, życzył mi przetrwania. Ja milczałem. Drzwi zamknęły się za nim. Stałem dalej jak wrośnięty, jak porażony.
  Noc spędziłem u przyjaciół, a następnego dnia wyruszyliśmy ze Zdzisiem Nebelskim i moim bratem Tadziem przez zieloną granicę w Serocku do Piotrkowa i przez Sulejów do Opoczna, znów do stryjka Franka, do "Generalnej Guberni", jak nazywano od niedawna wydzielony skrawek Polski, oddzielony od kraju dodatkowym kordonem. Wyruszyliśmy w nową rzeczywistość, w nowe życie, pełne zmagań i walk, cierpień i śmierci...
  W 42 roku dostałem od przyjaciół z Łodzi wiadomość, że Eryk Weschke zginął pod Stalingradem.
 
 
LATA OKUPACJI 
 
  Patrzę w czarną otchłań okupacyjnej nocy i wyławiam z niej strzępy wspomnień, błyski tego co było, ale zginęło w mrocznej głębinie czasu. Wspomnienia zatraciły realne widzenie przeżyć, a pozostałe szczątki budzą niejednokrotnie wątpliwości w ich autentyczność. Czas zrobił swoje...
  Nie sposób jednak uwolnić się od nich, choć nie posiadają ostrości takiej, jak przeżycia skondensowane w czasie, nie rozwleczone na całe lata, które rozmazują obrazy i gubią szczegóły. Wspomnienia tych lat błyszczą jedynie nikłymi światełkami we wszechogarniającym mroku niewoli, ożywają niekiedy wizjami wyrwanymi z realnego świata - jak sen...
 
  *          *          *
  I.
 
  Z Piotrkowa przez Sulejów, w kierunku Opoczna wyruszyliśmy obaj z bratem Tadziem.  Zdzicho Nebelski pozostał w Piotrkowie u swego stryjka księdza na plebanii.
  Kolejką do Sulejowa a dalej pieszo, przez teren pokryty przeważnie lasami. Zmierzch zapadał szybko, a potem była tylko noc. Maszerujemy po skrzypiącym śniegu. Maszerujemy tak od rana, kiedy udało szczęśliwie przekroczyć granicę Generalnej Guberni w Srocku. Dom rodzinny musiałem opuścić po ostrzeżeniu Eryka Weschke.
  Z Łodzi wyruszyliśmy w trójkę. Teraz już szliśmy tylko we dwójkę. Jest mroźny grudzień 1939 roku. Mam już za sobą wrześniowe przeżycia, a obecnie  podążam ku nowym. Mróz intensywnieje z każdą godziną. Sosny w lesie pękają z hukiem, rozsadzane powstałym w nich lodem. Paraliżujący wszystko mróz, a przed nami długa droga nocą - do Opoczna i dalej w nieznane...
 
  *          *          *
  II.
 
  Opoczno. Stryjek Franek, stryjenka Ela, Basia i Stach - jeszcze małe dzieci, Wanda Budzisz nieco starsza i inni. Restauracja stryjka, spotkania z "Hubalem", Skronina, Białaczów i Petrykozy. Wieczory w chałupach wiejskich przy ogniu kuchennym rozświetlającym wnętrze izby.
  Opowiadania o przeżyciach. Błyszczące, świetliste oczy dziewcząt pod płowymi falami włosów, ciężkie, jasne warkocze spadające na piersi. Dziewczyny śliczne, zasłuchane, z rozchylonymi koralami warg i błyszczącymi bielą zębami przy każdym uśmiechu.
  Noce przegadane, prześpiewane cichutko, pachnące świeżym chlebem i żywicą z płonących szczap drewna. Patrole po okolicznych lasach. Boże Narodzenie w Kraśnicy... Otarłem się tylko o to wszystko. Ciężka choroba - egzema, świerzb. Przerzut przez zieloną granicę pod Koluszkami, kuracja w domu u Dziadków pod Zgierzem. Wiosna, przerzut z Łodzi do Warszawy wraz z Mamą w zaplombowanym samochodzie z meblami wujostwa Futterleibów.
  I tak znalazłem się znów w Warszawie, wraz z Mamą u wujostwa, w domu Wedla przy ulicy Puławskiej 28 róg Madalińskiego. Ojciec z bratem Tadziem pozostali w Opocznie. Zaczęło się życie od nowa. Pierwsze miesiące bez dokumentów, pozwalały na kontakt z miastem tylko przez okna. Później, posiadając dokumenty mogłem rozszerzyć kontakty z ludźmi i otoczeniem.
  Zaczęły się działania konspiracyjne. Powiązania z CWSan, później inne organizacje wyrastające z chaosu jak grzyby po deszczu. Organizuję piątkę konspiracyjną po przeprowadzeniu się od wujostwa na Saską Kępę. Ściągam brata z Opoczna. Pakrant, Gąsiewicz, Chruścielski, Dowgiałło, Gruszczyński, Bukas, Tadzio - mój brat. To początki działań konspiracyjnych. Potem była Konfederacja Narodu (KN) - Mallendowicz, Siedlecki i inni.
  W 42 roku decydujemy się z Basią Ulińską zawrzeć związek małżeński. Jestem już od kilku miesięcy w Armii Krajowej, dostaję awans na kaprala podchorążego. Dowodzę drużyną łączności Rejonu II Warszawa Śródmieście-Południe. Moim bezpośrednim dowódcą jest porucznik "Mieczysław" Czubalski, dowódcą kompanii porucznik "Rymkiewicz" Relich. Basia pracuje na etacie jako łączniczka w Oddziale II KG AK. Pobieramy się 2 stycznia 1943 roku.
  W tym roku we wrześniu umiera mój ojciec po ciężkich wiosennych przeprawach  w partyzantce AK na terenach opoczyńsko-koneckich. Umiera w Warszawie, w szpitalu na Oczki, pochowany na Bródnie. Stryj Franek wywieziony do Oświęcimia w tych samych niemal dniach.
  Przez pewien czas uczestniczę w wykładach konspiracyjnej podchorążówki na Sadybie, gdzie dowódcą i wykładowcą jest kapitan "Litwin". Następnie przechodzę do aktywnej działalności konspiracyjnej, rozpracowując z moją drużyną powiązania łącznościowe, telefoniczne siedziby Gestapo w al. Szucha.
  Życie i działalność konspiracyjna na terenie Warszawy nie była pozbawiona mocnych przeżyć i dramatów, ale to już rozdrobniona treść tych 5 lat okupacji, błyskająca w mrokach zapomnienia.
 
  *          *          *
  III.
 
  Późny wieczór, ale ciemny jak noc.  Zsiniałe do głębokiego błękitu śniegi, otulające rozległe garby terenu... Granatowe niebo, sine śniegi i nic więcej. Ani drzew, ani zabudowań.
  Brniemy, grzęznąc głęboko w tych śniegach z nikłą poświatą zachodu poza plecami, gasnącą czerwono, gdzieś za Olkuszem. Idziemy na wschód, ku niewidocznej jeszcze linii kolejowej, gdzie na przejeździe pod semaforem mamy dostać się do wagonu towarowego i tam ukryci wyruszyć przez Tunel na Końskie i Opoczno. Przekupiony posterunek pod semaforem ma zatrzymać pociąg. Jest nas trójka. Dwóch chłopaków i kobieta. Niesiemy broń i amunicję. Wokół głucha cisza zimy 40 roku. Temperatura poniżej -30oC.
  Nagle granat nieba przed nami zaczyna pełgać przedziwnym światłem. Drgające światło intensywnieje, nabiera ostrości i strzela jasną włócznią od horyzontu prawie aż po zenit. Stajemy jak gromem rażeni, z twarzami rozjaśnionymi tym światłem, spięci, oniemiali, z trwogą w oczach. Pękło przed nami niebo, pokazując w powstałej szczelinie świetlistą nieskończoność kosmosu.
  Drgania światła nie ustały. Pionowe pęknięcie nieba płonęło jak strzelisty reflektor, by wreszcie  skrzyżować się z pozłacanym pęknięciem o podobnej sile światła. Niebo przed nami przekreślił gigantyczny, świetlisty krzyż, rozjaśniający otaczające nas śniegi, osypane błyszczącymi jak diamenty, kryształkami lodu.
 
  *          *          *
 
  Stałem zesztywniały pośrodku pustego przedziału, w starym wagonie osobowym. Wszedłem doń, bo zapraszająco otwarte drzwi podziałały na mnie jak wzrok hipnotyzera. Nie istniała otaczająca mnie rzeczywistość. Byłem jak lunatyk, kroczący po krawędzi dachu nad przepaścią, nieświadom grozy sytuacji. Kark miałem sztywny, skórę na plecach tak wrażliwą, jakby zbiegły się w niej wszystkie końcówki nerwów. Byłem obezwładniony jak po ogromnym wysiłku fizycznym i  paraliżującym napięciu nerwowym. Stałem, a przez porażony mózg przeskakiwały jak klatki przeźroczy w rzutniku - kadry przeżyć zarejestrowanych przed chwilą.
  Wyjechałem ze stacji Białaczów do Warszawy, prze Końskie, Skarżysko Kamienną i Radom. Siedziałem w przedziale I klasy "Nur fur Deutsche" i czytałem Volkischer Beobachter, kupiony na stacji w Końskich. Wydawało mi się, że tak będzie bezpieczniej. Dojeżdżając do stacji w Skarżysku, pociąg począł gwałtownie hamować. Z piskiem i zgrzytem kół zatrzymał się jeszcze przed peronami. Od stacji dolatywały krzyki, nawoływania i ujadanie psów. Na odległych peronach i między torami zobaczyłem mnóstwo zielono-szarych mundurów. Rozróżniłem żandarmów i esesmanów. Mieli psy. Biegli w naszym kierunku. Wpadli do wagonu rozjuszeni i wściekli, zaczęli segregować ludzi. "Dokumente, Ausweis, Kenkarte, schnell, loss! " - krzyczeli. Wyrzucanych zbierali w grupy pod lufami Bergmannów i Schmeiserów skierowanych na nich przez rozkraczonych żandarmów.
  Pasażerowie z przedziału, w którym siedziałem, powyciągali dokumenty, zapewniając skwapliwie "Ich bin Deutsche". Ja nie miałem co pokazywać. "Pole", wrzasnął jeden z żandarmów. Skinąłem głową. Chwycony brutalnie za kołnierz i kopnięty od tyłu wyleciałem prze otwarte drzwi na korytarz i dalej z pulmanowskiego wagonu na ziemię pokrytą ubitym żużlem. Następne kopnięcie rzuciło mnie w grupę ludzi, stojących z podniesionymi rękami, z przerażeniem na twarzach. Podniosłem się z ziemi i również uniosłem ręce do góry. Byłem dziwnie spokojny, jakby to wszystko mnie nie dotyczyło, tylko w głowie miałem pustkę i nie mogłem zebrać myśli.
  Tłuczeni kolbami peemów i karabinów, zostaliśmy przepędzeni wraz z innymi grupami wśród wrzasku i ujadania psów - pod długi mur biegnący od dworca w lewo. Zapędzono nas pod ten mur i waląc kolbami w plecy, ustawiono twarzą do niego, z rękami w górze.
  Czułem za sobą drapieżne ślepia esesmanów. Żandarmi z psami już odeszli. Czułem skierowane na mnie czarne wyloty luf, w których kryły się przyczajone pociski. Zwarłem mięśnie pleców. Czaszkę rozsadzał świdrujący ból. Czy usłyszę salwę? Był to jedyny problem, jaki mi pozostał. Nie myślałem o niczym innym.
  Padły jakieś rozkazy, wezwania. Niemcy ruszyli ku nam biegiem łomocząc buciorami. Oderwali nas od ściany, tłukąc kolbami i kopiąc. Uformowanych w długi szereg, z rękami na głowie, pognali wzdłuż muru. Mur się skończył, szliśmy na przełaj przez tory. Obstawa esesmańska kroczyła po obu stronach szeregu, w odstępach co kilkanaście metrów.
  Było nas bardzo dużo. Kątem oka widziałem idących za mną, gdy długi wąż wyginał się, mijając stojące na bocznicach składy wagonów towarowych i osobowych. Kręcący się po torach ludzie znikali na nasz widok natychmiast za najbliższą zasłoną.
  Szedłem, patrząc na wszystko co mnie otaczało, nie myśląc o niczym. Ogarnęła mnie pustka i rezygnacja, wewnętrzny spokój. Nie bałem się, myśli nie szalały w głowie w poszukiwaniu jakiegoś ratunku...
  Mijany skład osobowych wagonów przesuwał się wolno po lewej stronie w polu widzenia. Ostatni wagon wszedł na linię mego wzroku. Był to stary wagon z przelotowymi przedziałami i stanowiącą stopień deską, która obiegała go po obu stronach na całej długości. Ostatni przedział miał uchylone drzwi po prawej stronie...
  Strzeliło coś w mózgu jak migawka w aparacie fotograficznym. Zniknęło otoczenie i świadomość tego, co się ze mną dzieje. Pozostały jedynie drzwi do przedziału, uchylone zapraszająco i jakaś siła, która mnie ku nim pociągnęła. Opuściłem ręce i wyszedłem z szeregu. Wolnym krokiem zbliżyłem się do wagonu. Nie oglądając się chwyciłem za poręcz drzwi. Wspiąłem się na wysoki stopień i następnie do przedziału. Drzwi za sobą nie zamykałem. Zrobiłem krok do przodu i znieruchomiałem pośrodku przedziału...
  Teraz dopiero, stojąc zesztywniały, poczułem strach. Nerwy spięły na plecach wszystkie mięśnie w oczekiwaniu na serię z pistoletu maszynowego. Ale nikt nie strzelał. Zrobiłem następny krok do przodu i jeszcze jeden. Dotarłem do drugiego końca przedziału. Spojrzałem przez zakurzoną szybę na zewnątrz. Za ścianą wagonu, w którym stałem,  znikał szereg pędzonych ludzi i  ostatni esesmani.
  Słabość ogarnęła moje nogi, przenosząc bezwład na całe ciało. Opadłem na ławkę. Drżenie objęło szczęki, a później całą głowę. Pot spływał po skroniach i policzkach. Siedziałem przez jakiś czas, próbując opanować drżenie całego ciała. Po chwili wolno otworzyłem drzwi i zszedłem ostrożnie po stopniu na ziemię. Po drugiej stronie wagonu było zupełnie pusto.
  Przeszedłem kilkanaście kroków w kierunku dworca i wszedłem do podobnego wagonu na sąsiednim torze. Znów odczekałem chwilę i wyszedłem na drugą stronę. Tak klucząc dotarłem wreszcie do dworca. Nie było żandarmów, esesmanów ani ludzi. Nieliczni pasażerowie przemykali bokami niknąc w zabudowaniach dworcowych lub w wagonach. Na torze, oddalonym nieco od dworca, poznałem skład pociągu, z którego mnie wyrzucono. Lokomotywa była pod parą, ale pociąg jeszcze stał. W oknach widać twarze ludzi, lecz nikt nie wychodził na zewnątrz. Bali się. Podszedłem bokiem do jednego ze starych wagonów i wsiadłem do przedziału III klasy. Było tłoczno, co mi dogadzało. Chciałem być między ludźmi, ukryć się wśród nich, nie zwracać na siebie uwagi.
  Po godzinie pociąg ruszył. Zastukały koła wagonu na złączach szyn. Ich rytm działał kojąco. Wtulony między ludzi, na skraju ławki, dojechałem do Warszawy. Nic już nie zakłóciło dalszej podróży. Udało mi się powrócić - z tamtego świata.
  Zdarzenie na dworcu Skarżysko-Kamienna było represją niemiecką w odwet za akcję dywersyjną, która miała tam miejsce. Z transportu dział przeciwlotniczych, jadących na front wschodni usunięto iglice. Ludzie, z którymi szedłem przez tory w esesmańskiej obstawie, zostali rozstrzelani w dołach po wybranym piasku - tam, gdzieś za torami... Mnie - Bóg strzegł.
 
  *          *          *
  IV.
 
  Po broń poszliśmy we dwójkę z Lolkiem Bukasem. Było to zadanie bojowe, a również osobiste zadośćuczynienie, wewnętrzna potrzeba odwetu. Odebrać broń, a jeśli trzeba będzie - zabić. Za dużo narosło krzywd przez te dwa lata okupacji, aby mieć jakiekolwiek skrupuły. Pamiętam instrukcje rotmistrza "Litwina" na wykładach konspiracyjnej podchorążówki w lokalu na Sadybie. "Uderzać mądrze, z rozwagą, ale bez litości, twardo".
  Akcję poprzedziło przygotowanie. Rozpoznaliśmy dokładnie teren, wybierając odpowiednie miejsce. Park Żeromskiego obok Placu Wilsona, był najwłaściwszym dla wykonania zadania. Trafiali się tu często umundurowani Niemcy, a drzewa i krzewy ułatwiały odwrót.
  Obserwacje na przestrzeni tygodnia o różnych porach pozwoliły określić najwłaściwszy czas akcji i opracować ogólny schemat działania. Sprawą najważniejszą było jednak przygotowanie samych siebie, od wewnątrz, aby stanąć na wysokości zadania. Pokonać strach, obawy, przyhamować wyobraźnię, działać zdeterminowanie, spokojnie, ale bezwzględnie, bez wahań. Mieliśmy jeden pistolet do dyspozycji, "siódemkę FN".
  Dzień był pogodny. Lipcowe popołudnie zachęcało do spacerów po parkowych alejkach, przysiadania na zacienionych ławkach dla wypalenia papierosa i rozprostowania nóg. Feldfebel z żółtymi wyłogami lotnika, rozpierał się wygodnie na pustej ławce ustronnej alei, paląc spokojnie papierosa. Za krzewami szumiała tramwajami i przechodniami ulica Mickiewicza i Plac Wilsona. Lotnik miał przy pasie wielką czarną kaburę, w której jak łatwo można było domyśleć się, tkwiła "parabelka".
  Schemat działania sprecyzował się w szczegółach w ułamkach sekund. Dotknąłem ręką miejsca, gdzie tkwił ukryty na piersiach pistolet. Lewą ręką wyjąłem z kieszeni papierosa. Wolno, zajęci rozmową zbliżamy się do siedzącego lotnika. Z trzymanym między palcami papierosem podchodzę do Niemca - "Entschuldigen Sie, ich habe keine Feuer" - zwracam się z uśmiechem. Ten otrząsa z papierosa popiół i unosi go ku mnie. "Bitte" - mówi uprzejmie. Nachylam się z papierosem przy ustach.
  Uwaga podającego ogień i odpalającego jest skoncentrowana na stykających się  końcach papierosów. Moja prawa ręka ostrożnie sięga po pistolet. "Ruig sitzen" - polecam uprzejmemu lotnikowi, patrząc mu w oczy. Jego oczy kierują się powoli na lufę mojego pistoletu. Blednie i drętwieje. Lolek jest już za nim. Sięga od tyłu do klamry jego pasa i odpina go wraz z kaburą. Patrzę nadal na Niemca i  - jakby nic się nie zdarzyło - mówię "danke schonn", zaciągając się głęboko papierosem.
  Teraz siadamy po obu stronach Niemca. "Jetzt stehen Sie auf, gehen Sie rechts grade aus" - rozkazuję. Niemiec podnosi się sztywno z ławki i nienaturalnie wyprostowany odchodzi alejką w prawo.
  Siedzimy jeszcze chwilę na ławce. Patrzymy za oddalającym się lotnikiem. W końcu niknie nam gwałtownie w bocznej alejce w kierunku ul. Mickiewicza. Bez pośpiechu wchodzimy w krzaki w kierunku ul. Czarneckiego. Broń została zdobyta bez rozlewu krwi, nie trzeba było zabijać.
 
  *          *          *
  V.
 
  Tego domu już nie ma. Zdeptała go Trasa Łazienkowska, a właściwie jej spirale schodzące do Wału Miedzeszyńskiego na  Saskiej Kępie. Miedzeszyńska 60, to nasz adres domu, w którym mieszkaliśmy z Basią do dnia koncentracji. Nasze mieszkanie ograniczało się do niewielkiego pokoiku na ostatnim, trzecim piętrze. Rekompensatą była możliwość korzystania z rozległego tarasu, na który wchodziło się z klatki schodowej po kilku stopniach. Obok była też ubikacja z umywalką, wspólna dla nas i naszej sąsiadki z przeciwka (p. Osuchowska). Pod tarasem mieścił się niski strych, prawie nieczytelny dla obcego, z wejściem ukrytym pod kilkustopniowymi schodkami. Doskonała kryjówka.
  Wracaliśmy do domu o zmroku pospiesznie, bo zbliżała się godzina policyjna. Właściwie ten rejon Saskiej Kępy nie był ostatnio zbyt często patrolowany, bo zdarzały się tu wypadki, które zniechęciły patrole niemieckie do penetracji terenu, szczególnie po zmroku. W biały dzień miała miejsce przed naszym domem akcja, w wyniku której został zastrzelony esesman i towarzysząca mu łączniczka tzw. Blitzmadel. Byłem naocznym świadkiem tej akcji, leżąc rozpłaszczony na tarasie. Podobnie widziałem i drugą akcję, w tym samym miejscu, tym razem zupełnie nieudaną. Dwóch chłopców dopadło idącego samotnie oficera Wehrmachtu, próbując odebrać mu broń. Po krótkiej kotłowaninie chłopcy odskoczyli, a oficer uwolniwszy się od nich, wyrwał pistolet z kabury i wymierzył w ich kierunku. Oni byli bez broni. Oficer opuścił pistolet, pokiwał głową patrząc na skaczących na boki chłopców, po czym wsadził broń do kabury, zrobił w tył zwrot i pomaszerował spokojnie w kierunku mostu Poniatowskiego. Trochę było mi wstyd, że we dwójkę nie dokończyli rozpoczętego zadania. Coś musiało ich speszyć, a oficer widocznie nie lubił zabijać. Na naszej furtce leżał kiedyś zastrzelony żandarm. Dużo się tu działo...
  Pewni, że o zmroku nie spotkamy żadnego patrolu niemieckiego, czuliśmy się bezpiecznie mimo zbliżającej się godziny policyjnej. Pospieszając wprawdzie, śmialiśmy się na wspomnienie różnych pociesznych momentów z minionego dnia.
  Tym większym zaskoczeniem był dochodzący z leżącej poniżej wału ulicy Zakopiańskiej, gardłowy bełkot niemiecki i majacząca w mroku grupa w "garach" na głowach. Żandarmi lub policja. Podbiegamy do znajdującej się już w pobliżu furtki na naszą posesję i zbiegamy z Wału ścieżką do domu, biegnąc również po schodach na górę. Zdyszany, poszukuję kluczy do mieszkania, gdy na dole rozlega się łomot podkutych butów i okrzyki - "halt, halt". Błyska również światło latarki pędzących za nami po schodach.
  Dopadają nas pod drzwiami mieszkania, czterech żandarmów z karabinami skierowanymi w naszą stronę. "Hande hoch" - wrzeszczą. Podnoszę ręce do góry, bo lufy karabinów gniotą mnie w brzuch. Trzymana w ręku torebka budzi ich zainteresowanie. "Was hast du hier" - pada pytanie. "Nicht's wichtiges, karbid" - odpowiadam. "Was soll das sein", nie rozumieją co to jest. Wyrwana z ręki torebka pęka, karbid rozsypuje się i - wtedy dopiero rozumieją co to jest takiego. Basia stojąca poza uwagą skierowaną głównie na mnie i na karbid - trzyma ręce w kieszeniach płaszcza, wcale ich nie podnosiła. Zauważył to wreszcie jeden z żandarmów i wyrwał jej ręce z kieszeni - odskakując nagle z przerażeniem w oczach. Pozostali trzej widząc co się dzieje, również cofnęli się od nas, patrząc z niepokojem na wzniesioną rękę.
  W migającym świetle latarek zawieszonych na piersiach żandarmów - czerniał we wzniesionej dłoni Basi jakiś przedmiot budzący ich przerażenie i respekt...
  Nagle, wybuchnęli wszyscy czterej gwałtownym śmiechem odprężenia, przysiadając pod wpływem zabawnej sytuacji. Basia trzymała w wyrwanej z kieszeni ręce, wzniesionej ku górze, po prostu - grzebień. Poklepali nas po plecach, informując, aby nie uciekać przed patrolem, bo to budzi podejrzenia i  - na tym się skończyło. Odeszli nie zaglądając do mieszkania. Wtedy my odetchnęliśmy, bo mieszkanie było jednak trefne i znalazły by się tam przedmioty, które mogły ich zainteresować. Lepiej nie myśleć o strychu pod tarasem, w którym mieliśmy schowek na broń i sprzęt wojskowy.
 
  *          *          *
  VI.
 
  Niedziela.  Od samego rana była rozchrzaniona. Basia musiała skoro świt jechać do Konstancina po materiały wywiadowcze, które powinna w południe dostarczyć p. "Kaczmarkowi" (rtm. Sokolnicki) mieszkającemu również na Saskiej Kępie.
  Ja, nie będąc, tak jak moja żona, etatowym pracownikiem łączności Oddziału II Komendy Głównej AK, koleją rzeczy uczestniczyłem w wielu jej działaniach, albo ponosiłem choćby tylko ich konsekwencje.
  Oswojony z sytuacjami pełnymi napięcia, w wyniku własnych akcji konspiracyjnych, jak również mojej żony, świadom stałego zagrożenia we dnie i w nocy - tym razem byłem jakiś osowiały, a równocześnie rozdrażniony wewnętrznie. Szlag by trafił. Diabli wzięli niedzielę. Mieliśmy jakieś bardziej atrakcyjne plany na ten dzień. Nic z tego. Trudno, trzeba czekać na powrót Basi.
  Powrót zapowiadała na dwunastą, jest już trzynasta, a jej ciągle nie ma. Chodzę po pokoju i spoglądam na zegarek. Koło godziny czternastej dostaję od sąsiadów (pp. Osnowskich) wiadomość, którą otrzymali telefonicznie, że na Rondzie Waszyngtona jest łapanka. Jeszcze tego potrzeba. Boże! Możliwe, że Basię już złapali, albo wygarną z nadjeżdżającego tramwaju. Wyciągam pistolet i dwa granaty, narzucam prochowiec i ruszam Wałem w kierunku mostu Poniatowskiego, odległego o kilometr. Byle zdążyć. Jeśli trzeba będzie, to zginiemy razem.
  Zbliżając się do ronda zwalniam, aby nie budzić podejrzeń. Kapelusz nasuwam na oczy, ręce trzymam w kieszeniach płaszcza. Wlazłem tak między żandarmów i esesmanów, którzy wyrzucali ludzi z nadjeżdżających tramwajów, segregowali i ładowali wybranych do bud stojących na Jakubowskiej i Francuskiej. Zdeterminowany chodziłem wśród żandarmów nie budząc ich zainteresowania. Musiałem być podobny do uczestniczących w łapance gestapowców w cywilu - buty z cholewami, luźny prochowiec i nasunięty na oczy kapelusz z małym rondem.
  Trwało to ponad godzinę, kiedy zwinęli obstawę. Załadowane budy odjechały Zieleniecką, a ja zostałem sam, bo Rondo opustoszało.
  Basi nie było, nie przyjechała żadnym z nadjeżdżających od Śródmieścia tramwajem. Pochodziłem jeszcze jakiś czas, czekając na następne tramwaje, po czym ruszyłem Wałem Miedzeszyńskim do domu, z pełną głową myśli - co stało się z Basią. Do domu wróciłem zupełnie załamany, widząc wszystko w czarnych barwach.
  Tak minęła godzina 17, godzina straconych nadziei, że zobaczę Basię. Głęboka depresja i ogarniająca rozpacz. Wszystko co mnie otaczało - przestało istnieć, zapadło się w pustkę i martwą ciszę...
  Nagle, ciszę tę rozbił znajomy stukot na schodach. Stukot pantofli Basi wbiegającej klatką schodową na górę. Zerwałem się gwałtownie ze stołka i skoczyłem do drzwi. Basia stała w otwartych drzwiach uśmiechnięta, ściskając pod pachą pokaźnych rozmiarów rulon, a na palcu wyciągniętej ręki paczuszkę z nadrukiem  "Blickle".
  Patrzyłem na nią oniemiały. Co to! Gdzie! Jak! Dławiłem się chaosem myśli, słów, pytań. Radość i szczęście, że ją widzę, że jest w domu, mieszała się z furią powstałą we mnie z napięcia ostatnich godzin. W efekcie wyrwałem rulon, przedarłem i próbowałem wrzucić do ognia. Plany lotnisk niemieckich z trudem zdobyte przez wywiad - uratowała Basia, nie dopuszczając do ich spalenia.
  Opamiętałem się wreszcie. Później zrekonstruowałem podarte arkusze, podlepiając je i prostując. Nieuszkodzone ciastka od Blicklego - zjedliśmy z apetytem.
  Do rotmistrza Sokolnickiego ("Kaczmarka") poszliśmy razem. Wyspowiadałem się z mych szaleńczych reakcji, otrzymałem reprymendę zakończoną życzliwym uśmiechem darowania i uściskiem rąk. Dzięki Bogu, cenne materiały ocalały, a moje czyny zostały potraktowane jako odruch naturalny, nawet w naszej konspiracyjnej atmosferze.
 
  *          *          *
  VII.
 
  Z zamyślenia wyrwało mnie stuknięcie w bark nad prawym obojczykiem. Stałem przy przystanku na ulicy Chłodnej róg Żelaznej w kierunku kościoła Wszystkich Świętych, oparty o wiszący na słupku przystankowym kosz na śmieci. Na koszu leżała paczka, którą miałem przewieźć na Saską Kępę. Odwróciłem głowę. Nade mną sterczały dwa hełmy na mrocznych twarzach żandarmów, a nad nimi lufy karabinów przewieszonych przez ramię. Chłód obejmujący ciało przechodził w ukrop, zalewał twarz i głowę, w której wirowała jak uszkodzona płyta jedna myśl - "tak głupio dać się zaskoczyć, tak głupio".
  Patrzyłem bezmyślnie w drewniane, nieludzkie twarze. Końskie zęby obnażone uśmiechem złośliwej satysfakcji. Moje oczy, twarz, cała postać musiały wyrażać zaskoczenie i przestrach... "Na Junge, was hast du hier?". Zaciśnięte gardło nie pozwalało mi wydobyć głosu. Krztusząc się i jąkając, zdołałem wreszcie odpowiedzieć - "Brotkarten, Sammelkarten fur die Brotkarten".
  Drewniane twarze ożyły, martwe, złe oczy spojrzały na mnie uważniej, ostrzej. "Sprichst du deutsch?". "Ja" - odpowiedziałem - "vielleicht wollen sie das sechen?" Począłem rozrywać opakowanie na paczce, aż ukazały się górne warstwy zbiorczych arkuszy z naklejonymi na nie kuponami kartek chlebowych. Twarze żandarmów rozpromieniły się pełną satysfakcją. Końskie zęby obnażyły się jeszcze bardziej, jakby nie było im końca za szczerniałymi  sznurkami warg, z których wydobywał się nabrzmiały zadowoleniem rechot. "Nicht zerrisen, sei ruig Kerl, wir glauben schonn" - rechotali, klepiąc mnie po ramieniu.
  Stałem odrętwiały, patrząc niewidzącymi oczami na oddalające się sylwetki żandarmów. Widziałem jeszcze coś, ale nie oczami. W rozdartej bowiem paczce pod niewinnymi arkuszami zbiorczymi kartek chlebowych, leżało kilkadziesiąt egzemplarzy "Biuletynu Informacyjnego" oraz inne, jeszcze bardziej "kompromitujące"  materiały.
  To wydarzenie wywołało wspomnienie innej wpadki, bardziej dramatycznej w przebiegu. Stałem podobnie przerażony i spięty na tylnym pomoście drugiego wagonu tramwaju linii "9" jadącego Alejami Ujazdowskimi w kierunku Placu Trzech Krzyży. Wracałem z Mokotowa, ze spotkania naszej piątki konspiracyjnej, na którym przerabiałem z chłopcami rozbieranie i składanie pistoletu. Obiektem, na którym prowadziłem zajęcia była siódemka FN.
  Miałem ją wtedy w wewnętrznej kieszeni marynarki. Był lipiec, upalny lipiec 1942 roku. Stałem na otwartym pomoście starej "9", oparty o jej blaszaną burtę, wychylony na zewnątrz dla ochłody. Po skręceniu z Bagateli w Aleje jechaliśmy ku Placu na Rozdrożu. Przed przystankiem tramwaj zaczął gwałtownie hamować. "Halt, halt" - padły twardo rozkazy. "Strefa" - pomyślałem. Tramwaj stanął. Na pomost weszli dwaj żandarmi. Jeden stanął w drzwiach wagonu, drugi rozpoczął obmacywać jadących, szczekając coś od czasu do czasu. Nie wiedziałem co robić. Poczucie bezpieczeństwa, pewność siebie płynąca z posiadania broni, była tym razem kłopotliwa. Strzelać nie można, wyrzucić pistolet - też nie, ukryć nie ma  gdzie. Co więc robić.
  Rewidujący żandarm znalazł się przy mnie. Ten drugi stał ciągle w drzwiach wagonu. Żandarm stanął przede mną. Odbiłem się nogą od burty pomostu i "bykiem" wyrżnąłem Niemca w podbródek.
  Nie zastanawiałem się, co robię. Działałem odruchowo, spontanicznie. Żandarm runął do tyłu, zwalając z nóg tego, co stał  w drzwiach. Rzuciłem się w kierunku wyjścia i wyleciałem z wagonu głową naprzód. Tramwaj jechał wolno wzdłuż Parku Ujazdowskiego. Zaryłem twarzą w trawnik przylegający do szyn tramwajowych. W tym momencie zagruchotał na płycie chodnika mój pistolet, który impetem wyleciał mi z kieszeni. Poderwałem się i biegnąc głęboko pochylony, chwyciłem pistolet z chodnika raniąc opuszki palców. Nie czułem w tym momencie bólu. Biegłem ku Piusa, aby dopaść narożnika parkowego parkanu. Za mną zagruchotały serie z peemów. Już byłem przy parkowej bramie. Na przełaj przez klomb koło gladiatora i... w krzaki. "Morituri te salutant" - przemknęło mi idiotyczne skojarzenie z napisem na pomniku. Liście i gałązki sypały się z drzew cięte pociskami.
  Biegłem przez trawniki i klomby, dopadłem wzgórka z drzewem nachylonym nad płotem oddzielającym park od terenów Szpitala Ujazdowskiego. Znałem dobrze wzgórek, drzewo i tereny Centrum Wyszkolenia Sanitarnego, gdzie rozpocząłem służbę przed wojną i gdzie przeżyłem pierwsze dni wojny. Znałem tam każdy kąt. Przebiegłem po pochylonym drzewie i skoczyłem za płot. Nie widziałem nikogo, słyszałem tylko bzyknięcia pocisków. Teraz byłem bezpieczny. Goniący stracili mnie z oczu.
  Dobiegłem do zamku Książąt Mazowieckich, znanym przejściem dostałem się na Agrykolę. Była pusta. Przyhamowałem rozpęd, zacząłem iść wolno, dysząc po morderczym biegu i uspokajając łomocące serce. Pot przesiąkł przez marynarkę. Trzymany w zakrwawionej dłoni pistolet schowałem do kieszeni. Szedłem bardzo wolno, potem przyspieszyłem kroku. Zszedłem w dół do Czerniakowskiej. Za Myśliwiecką napotkałem pierwszych przechodniów. Nie budziłem ich zainteresowania. Obserwowałem otoczenie uważnie i pilnie. Nie było we mnie nic niepokojącego. Nawet posterunki przy koszarach na Szwoleżerów nie zwracały na mnie uwagi. Musiałem wyglądać normalnie i przeciętnie. Szedłem w kierunku basenu czerniakowskiego, aby tam w krzakach odpocząć, przyjść do siebie, i zdecydować którędy wrócić do domu...
  Na przystanku tramwajowym przy Chłodnej też zastanawiałem się, co robić. Żandarmi zniknęli w perspektywie ulicy Chłodnej. Za mną, w budynku z podcieniami, który pozostał niezmieniony do dziś,  tyle że nie ma już bunkra przy wejściu, mieścił się wtedy posterunek żandarmerii. Z tego przystanku należało się jak najszybciej ulotnić. Wsiadłem do nadjeżdżającego tramwaju i odjechałem z uczuciem wewnętrznego zażenowania, że dałem się przestraszyć.
 
  *          *          *
 
POWSTANIE WARSZAWSKIE
 
  Zbliżało się coś, co niosło ze sobą olbrzymi ładunek napięć, gromadzony przez lata, którego eksplozja rozerwała mroki okupacyjnej nocy, błysnęła nadzieją i przyniosła ze sobą zadośćuczynienie. Rozładowała to, co narosło - ból, upokorzenia, dławiącą nienawiść, pragnienie odwetu. Zbliżało się, zapowiadając potężny błysk, unicestwiający noc oczekiwania.
 
  I.
 
  Matkę żegnaliśmy przy kolejce EKD na Nowogrodzkiej. Ruchliwa o tej porze Marszałkowska płynęła obok tłumem ludzi, spieszących w obu kierunkach, zaaferowanych swymi sprawami i czujnych, jak zawsze w tych latach grozy wiszącej w każdym zakątku miasta. Był czwartek, 27 lipca 1944 roku, piątego roku okupacji niemieckiej.
  Matka stała w otwartym oknie wagonu. Ja z Basią, moją żoną, przy oknie na zewnątrz. Patrzyliśmy w zatroskane oczy Mamy, przeczuwające i rozumiejące. Pod osłoną uśmiechu krył się w nich ból a może nawet przerażenie. Przeczuwała, na pewno przeczuwała, choć żadnym słowem tego nie zdradziła. Śmieszne były nasze próby zbagatelizowania sprawy...
  Na jutro została wyznaczona koncentracja. Rozkaz naczelnego dowództwa Armii Krajowej uruchomił wszystkie ogniwa konspiracyjne. Wyznaczono punkty zbiórki dla poszczególnych oddziałów i zgrupowań. Członkowie komórek organizacyjnych, nie będących oddziałami uderzeniowymi, otrzymali rozkaz przyłączenia do tych oddziałów na czas akcji. Basia pójdzie na mój punkt koncentracji.
  Na ulicy Furmańskiej mamy dodatkowe zadanie nawiązania kontaktu i łączności z Pragą, w rejonie wylotu ulicy Karowej na Wisłę. Będziemy działać na terenie grupy "Krybar", która zdobywa Powiśle. Współdziałamy z jej zgrupowaniami.
  Dowództwo II Rejonu Obwodu Śródmieście wyznaczyło swoje miejsce postoju przy ulicy Kruczej 7. Dowódca plutonu łączności porucznik "Rymkiewicz" polecił utrzymywanie z nim stałego kontaktu wszystkimi środkami, jakie będą dostępne.
  Jako dowódca Ośrodka Przeprawowego OP-17, dostałem kontakt z sekcją łączniczek i sanitariuszek przydzielonych do mojej drużyny. Włączyłem do oddziału Basię i jej przyjaciółkę Krysię, obie z łączności Oddziału II KG A.K. Szedł z nami również Staś Iwankiewicz, jako mój zastępca, na co otrzymałem zezwolenie w ostatniej chwili. Staś "spalił" się w Kaliszu i musiał uciekać przez "zieloną granicę" do Generalnej Guberni. Pozostali chłopcy to: "Lawina", "Pająk", "Ziutek", "Zadora", "Śliwka" i inni, sekcja dziewcząt: "Irena", "Nina". "Katarzyna", "Iga", "Wiga".
  Tak więc jutro po południu opuścimy nasze domy i z prowiantem na trzy dni, bronią oraz sprzętem służbowym skoncentrujemy się, aby oczekiwać "Godziny W". Kiedy wezwany do Dowództwa Rejonu otrzymałem ten rozkaz, coś ścisnęło mi gardło, a równocześnie buchnęło wewnętrzną radością, że to już, że wreszcie będzie można jawnie bić wroga.
  To było rano, tam w kwaterze dowództwa... Tu pod oknem wagonu EKD, w którym stała Matka, rodził się w sercu niepokój o nią, o brata, mamę Basi i jej siostrę. Obowiązuje pełna konspiracja przygotowań do koncentracji i jej wykonania. Ten warunek musi być spełniony za wszelką cenę.
  My, żołnierze, idziemy w to z determinacją. Czekaliśmy na to, każdy z minionych dni okupacji przygotowywał nas do tego, bo ból i upokorzenie przeradzały się we wściekłość i pragnienie walki. Ale co z bliskimi, którzy nie są zaangażowani w tę walkę, nie mogą nawet wiedzieć o naszych zamiarach. Jak ich ustrzec, jak izolować dyskretnie, aby nie budzić ich niepokoju o nas, nie dekonspirować sprawy. Czy konspiracja wobec nich też obowiązuje w takiej chwili?
  Słoneczne popołudnie spływało na miasto, rozleniwiającym upałem letniego dnia. Powietrze przepełniał sielski spokój. Oczekiwanie pasażerów na odjazd kolejki miało w sobie coś z wakacji, kojarzyło mi się z polami i lasami, falującymi łanami żyta, śpiewem skowronka dolatującym z wysokiego nieba. A równocześnie ten spokój i pogoda kontrastowały ostro z burzą myśli i uczuć, rozsadzających czaszkę i serce, budzących w wyobraźni straszliwe wizje.  Rozzłocony błękit nieba zmieniał się w żar płonącego miasta, grzmot eksplozji niósł się po ulicach, huczał w łomocie przejeżdżających tramwajów, wyły gdzieś syreny, o ściany domów tłukł się krzyk rozpaczy i bólu, a popołudniowi spacerowicze zmieniali się w rozwścieczony tłum ludzi, rwących płyty z chodników, stawiających barykady, walczących i ginących w kurzu, dymie i krwi...
  Stoimy z Basią przy wagonie. Spokój wokół. Na twarzach nikłe uśmiechy. Nadrabiamy miną, starając się ukryć to co w nas. Patrzę Mamie w oczy. Udaję, że nic nie ukrywam. To tylko tak, na wszelki wypadek. "Lepiej, Mamo, nie przyjeżdżaj jutro do Warszawy. Mieszkanie na Jaworzyńskiej zamknięte na czas lata. Zostańcie w Brwinowie. Bardzo cię o to proszę" - tłumaczę spokojnie.
  Mama też patrzy na mnie, prosto w oczy, starając się mówić nimi, że wierzy, ale ja widzę w nich trwogę i ból, pod uśmiechem wyczuwam lęk i bezradność. Ja wiem i ona wie. Oboje wiemy, co nam grozi. Znów rozstanie jak we wrześniu 1939 roku. Na jak długo? A może na zawsze? Może to ostatnie chwile, może ostatni raz patrzymy sobie w oczy i - kłamiemy. Udajemy, że nic to, że tak być musi.
  Jest popołudnie pięknego, letniego dnia. Nic złego nie może się zdarzyć. Również jutro będzie pogoda, a kolejka EKD będzie wywoziła ludzi za miasto, zaś rankami wyrzucała spieszących do zajęć - tu, na ulicy Nowogrodzkiej, przy Marszałkowskiej.
  Konduktor podniósł rękę. Ciepłe powietrze ulicy przeciął ostry dźwięk gwizdka. Rozleniwieni ludzie, czekający na odjazd kolejki, ożyli, ruszyli raźniej do wagonów. Trzasnęły tu i ówdzie zamykane drzwi. Chodnik opustoszał.
  Dalej patrzyliśmy sobie w oczy, a maskujące uśmiechy martwiały na twarzach. Tylko oczy, szeroko otwarte czepiały się siebie z uporem, kurczowo i rozpaczliwie.
  Zgrzytnęły koła na szynach, łomotnęły szarpnięte wagony. Kolejka ruszyła. Wagony osuwały się w głęboką perspektywę Nowogrodzkiej. Stałem jak skamieniały, wrośnięty w płyty chodnika.
  W perspektywie ulicy, w srebrzysto złotawej jej głębi pozostały tylko oczy mojej matki.
 
  *          *          *
  II.
 
  Tego dnia odebrałem w Warschauer Molkereizentralle na ulicy Grzybowskiej, gdzie byłem zatrudniony jako Buroangestellter - należny mi za lipiec deputat, składający się z 2 kg sera, 25 jaj i innych nabiałowych  drobiazgów. Ani kierownik Nowakowski, ani dyrektor Dziama nie zwrócili mi uwagi, że od kilku dni nie przychodziłem do pracy i nawet nie próbowałem usprawiedliwić tej nieobecności. Treuhandera Kuhla w biurze nie było. Wszyscy udawali, jakby nic się nie działo. Tylko rozmowy nie kleiły się jakoś. Każdy miał własne sprawy i własne myśli, absorbujące go w pełni i bez reszty. Kwitowaliśmy zdawkowe zdania enigmatycznymi uśmiechami patrząc sobie drętwo w oczy. Nikt już nie pracował.
  Zabrałem się po godzinie do domu. Domu właściwie już nie było. Zamknęliśmy go z Basią w piątek, w pierwszy dzień koncentracji, ze świadomością, że nigdy tu nie wrócimy. Pożegnanie z sąsiadami z dołu, Osnowskimi, zdekonspirowało ich i nas. W ich mieszkaniu siedziała grupa chłopców i dwie dziewczyny. Nasze plecaki i sam fakt przybycia z pożegnaniem też nie budziły wątpliwości. Popatrzeliśmy na siebie początkowo skonsternowani, a następnie wybuchnęliśmy śmiechem pełnym odprężenia, z uczuciem wspólnoty. Oni już się skoncentrowali, my dopiero idziemy na naszą zbiórkę. Mieszkanie na Saskiej Kępie przy Wale Miedzeszyńskim 60 odchodziło w przeszłość, przestawało istnieć.
  Do punktu koncentracji przy ulicy Furmańskiej doszliśmy na piechotę mostem Poniatowskiego przez Wisłę. Miasto wyglądało jakoś odświętnie, jakby to była niedziela. Wielu przechodniów robiło wrażenie, że podążają gdzieś w wiadomym celu. Niektórzy, podobnie jak my, mieli na sobie plecaki lub nieśli duże torby. Było pogodnie i ciepło.
  Koncentracja wykonana została sprawnie, z zachowaniem koniecznej ostrożności. Ludzie zjawiali się rytmicznie, w ustalonych odstępach czasu. Stawili się wszyscy, 14 osób. Punktem koncentracji było mieszkanie kolegi - Janka Gruszczyńskiego ps. "Śliwka". Jego rodzice z pełnym zrozumieniem pomogli ulokować naszą gromadkę w niewielkim stosunkowo mieszkaniu.
  Wieczór pierwszego dnia nie przyniósł dalszych konsekwencji. Podnieceni sytuacją przegadaliśmy całą noc. Nazajutrz łącznik z dowództwa plutonu przyniósł rozkaz częściowej dekoncentracji. Połowę stanu osobowego należało rozpuścić do domów. W niedzielę zarządzono, aby na punktach zbiórki pozostawić tylko dyżury, wrócić do domów i nie opuszczać ich, oczekując na dalsze rozkazy.
  Niedziela 30 lipca była w Warszawie wyjątkowo pogodna. Tłumy Warszawiaków spacerowały w radosnym nastroju. W Alejach 3 Maja, przed Muzeum Narodowym siedzieli ludzie na ławkach, patrząc pobłażliwie na ciągnące jezdnią od mostu Poniatowskiego kolumny wozów, których czepiali się wystraszeni żołnierze niemieccy, Własowcy, Ukraincy Kamińskiego i inni kolaboranci. Tu i ówdzie stały opuszczone wozy i samochody, zdarzały się też porzucone działa i czołgi. Wielu żołnierzy uciekało na bosaka.
  Front zbliżał się od wschodu, słyszało się jego pomruk. W poniedziałek podniosły nastrój niedzieli przycichł, miasto przybrało codzienne oblicze. Władze cywilne i garnizon wojskowy, który częściowo wyszedł z miasta, poczęły wracać. Nocą zostały obsadzone z powrotem wszystkie obiekty urzędowe i wojskowe. W pośpiechu uzupełniono braki w bunkrach i urządzeniach zabezpieczających. Dla nas nie było innych rozkazów poza dyżurami na punktach koncentracji, zachowaniem ostrożności i czujnością.
  Tak przyszedł wtorek 1 sierpnia 1944 roku. Z Grzybowskiej nie poszedłem więc do domu na Saską Kępę. Nie zaglądaliśmy tam od pierwszego dnia koncentracji. Przejście przez Wisłę było ryzykowne. Mosty mogły zostać zamknięte i co wtedy.
  Objuczony serem, jajkami i chlebem udałem się na ulicę Hożą 19, gdzie u wujka Basi miałem się z nią i Stasiem spotkać, aby zjeść obiad i czekać na dalsze rozkazy. Z Hożej było blisko na Kruczą do dowództwa plutonu. Stasia spotkałem na Marszałkowskiej. Na rogu Wspólnej kupiliśmy na straganie łuskany bób i po przyjściu do domu zabraliśmy się do gotowania obiadu.  Basi jeszcze nie było. Zostawiłem Stasia przy kuchni i wyskoczyłem do  dowództwa na Kruczą po informacje. Tam się dowiedziałem, że godzina "W" została wyznaczona dziś na 17-tą.
  Dochodziła właśnie 16-ta. Na zawiadomienie ludzi rozpuszczonych do domów i dotarcie na Furmańską pozostała tylko jedna godzina. Ogarnęła mnie panika. Wiadomość, że to już - była niespodziewana i zaskakująca. Dlaczego tak niespodziewanie, w momencie dużej dezorganizacji oddziałów? Po co rozpuszczało się ludzi? Jak ich teraz zebrać w tak krótkim czasie? Czy zdążą dotrzeć na miejsce - kołatały się bezładne myśli, podczas gdy biegłem na Hożą nie zważając, czy mój bieg nie wzbudza zainteresowania.
  Wpadłem zdyszany do mieszkania - "Stasiu! Zaczynamy!" - zdołałem wykrztusić. W głowie miałem zamęt, wściekłość, żal i bezradność. Co należy zrobić w tej sytuacji, jak powstrzymać uciekający czas?
  Pukanie do drzwi. Jest Basia. Za nią dwaj oficerowie z II Oddziału KG A.K. Nie mieli przydziału więc zabrała ich ze sobą. Decyduję się szybko - "Czy panowie mają broń? ". "Nie" - pada odpowiedź. "Proszę więc udać się po broń i stawić na nasz punkt koncentracji". Basia idzie z nimi. Jestem przyzwyczajony do jej roli łączniczki wywiadu. Wrzucamy do chlebaków co jest pod ręką i ruszamy Hożą do Pl. Trzech Krzyży. Za Kruczą przebiegamy koło pustego wojskowego samochodu. Kusząca sytuacja, a może to prowokacja? Tramwajem zjechaliśmy z Placu Trzech Krzyży, Ksiażęcą do ZUS. Tam tramwaj skręcał w prawo, na Czerniaków, więc wyskoczyliśmy. W tym momencie, gdzieś na górnej Warszawie targnął powietrzem huk eksplozji, a w kilku innych miejscach rozległy się serie peemów. Boże! Już 16:30. Rzuciliśmy się biegiem w ulicę Ludną. Była zupełnie pusta. Pod długim murem, stanowiącym jej pierzeję, dobiegamy do wiaduktu mostu Poniatowskiego. Trzeba zwolnić. Na wiadukcie zielono od mundurów. Wolnym krokiem mijamy oba wiadukty, drogowy i kolejowy, z duszą na ramieniu. Wiszą nad nami jak czarne skrzydła sępów.
  Przed nami szpital Czerwonego Krzyża. Zaciekawieni sytuacją ranni niemieccy żołnierze i personel wylegli na chodnik. Zaciskając zęby i pięści, aby nie odwrócić głowy, aby nie biec, przechodzimy wolno przez plac przed szpitalem udając niezainteresowanych tym, co się wokół dzieje.
  Przy zbiegu Solca i Dobrej  jakiś wewnętrzny impuls kazał mi chwycić Stasia za ramię i runąć z nim za ścianę domu od strony Dobrej. Za nami poszła seria, drąc mur nad głowami. Ale byliśmy już poza jej zasięgiem, za ścianą.
  Poderwaliśmy się do dalszego biegu w stronę Tamki. Zbiegał nią oddział "Rafałków" z bronią i workami granatów. Poinformowaliśmy się wzajemnie o sytuacji na kierunkach, w które zdążaliśmy. Wciągamy opaski na ramię, zrzucam długie spodnie. Pod nimi mam bryczesy i buty z cholewami.
  Pod murem Uniwersytetu trzeba było zawrócić. Na Browarnej zaczęły rwać się granaty, wystrzeliwane z granatników i moździerzy z obsadzonego przez Niemców Uniwersytetu. Znowu biegiem do Tamki i Dobrej. Na Topieli mija nas człowiek krzyczący "Nederland, Nederland", cały zalany krwią. Zabierają go jacyś  ludzie z ulicy.
  Nie zwracając, że Dobra jest pod ostrzałem, że na niej raz po raz coś wybucha - posuwamy się ostrymi skokami do przodu. Spod bramy, gdzie upadłem chroniąc się przed serią, podrywam się do następnego skoku, w dym i kurz zalegający jezdnię. Przede mną wyskakuje z dymu łeb w hełmie, karabin, zielony płaszcz, pas, granaty za pasem, buty, guziki, klamra z napisem "Got mit Uns".
  Jak w zwolnionym filmie, nie wiem czy widzę, ale mam świadomość tych wszystkich szczegółów i sytuacji. Pistoletu nie mam, przede mną uzbrojony po zęby wróg. Jeszcze mnie nie zauważył, bo hełm na pochylonej głowie ogranicza mu widoczność. Skurcz trwogi, a następnie fala wściekłości, w każdej cząstce ciała, w zjeżonych włosach, w zaciętych zębach, w rozwartych dłoniach.
  W zwierzęcym skoku uderzyłem Niemca kolanami w piersi. Wpijając szpony rąk w gardziel, czołem uderzam w stalowy hełm. Zwalił się na plecy, tak silny był mój impet. Runęliśmy na bruk obaj. Wczepiony we wroga pazurami, nogami, głową, całym ciałem, czułem jak rwie na mnie płaszcz i bluzę. Tarzamy się po bruku, charcząc z wysiłku. Przeciwnik przerasta mnie siłą i wagą. Wściekłość i zaskoczenie pozwala mi na razie górować nad nim, ale długo nie wytrzymam.
  Nagle coś się na nas zwala. Kotłujemy się jeszcze chwilę. Ciało przeciwnika zelżało, rozprężyło się. Przestał się bronić. "Pomiłuj" - wycharczał Własowiec w mundurze żandarma. Puszczam gardziel, z trudem rozwierając palce. Staszek klęczy mu na brzuchu. Zrywamy mu pas z ładownicami, zabieramy granaty, hełm i leżący obok karabin. Na czworakach wycofujemy się wraz z jeńcem z powrotem ku bramie. Tu wpada na nas kilku chłopaków. Wyrywają mi karabin. Rozlega się strzał. Własowiec zwija się w pół, rzyga krwią i kona w drgawkach pod ścianą. Karabinu już nie odzyskałem. Nas było dwóch, ich więcej. Zresztą ze swoimi nie będziemy walczyć o broń. Zostały nam granaty, hełm i naboje. Naboje oddajemy "zdobywcom" karabinu. Przepraszają i tłumaczą, że jest im koniecznie potrzebny. Bóg z nimi, to chłopcy z Powiśla, a my tu ze Śródmieścia - obcy.
  Na Lipowej utknęliśmy. Karabin maszynowy z Uniwersytetu tnie bruk na skrzyżowaniu z Dobrą aż się iskry sypią. Są już trupy na jezdni w kierunku Wybrzeża Kościuszkowskiego i na Dobrej, za skrzyżowaniem. Zrzucamy z górnych pięter narożnego budynku meble, materace i co się da za zgodą mieszkańców. Karabin maszynowy wali po tej rupieciarni jak wściekły. Zwalone rzeczy polewamy benzyną i podpalamy. Płomień ogarnia cały stos. Teraz lejemy wodę na ogień. Kłęby pary i dymu tworzą przesłonę. Teraz można skakać, choć karabin maszynowy nadal tnie seriami.
  Pierwszą odważną jest siostra zakonna, która przebiega jezdnię truchcikiem po iskrzącym się od pocisków bruku. My dwaj też przebiegamy, a za nami inni. W domu, po drugiej stronie Lipowej spotykam nasze dziewczyny. Jest i mój pistolet. Pewniejszy siebie prowadzę całą grupę na punkt koncentracji. Zanim dotarliśmy, klucząc przez dziedziniec przy ulicy Księdza Siemca do Karowej, zapadł zmrok.
  Coś płonęło w pobliżu, oświetlając skrzyżowanie Dobrej z Karową. Na skrzyżowaniu leżały zwłoki mężczyzny. Podbiegłem skulony do nich, zostawiając dziewczyny pod opieką Stasia w zacienionym miejscu. Przy zwłokach nie było broni. To cywil, który padł, przebiegając skrzyżowanie. Moja obecność na oświetlonej przestrzeni nie spowodowała żadnej reakcji. Odważyłem się więc wezwać resztę. Razem przebiegliśmy przez Karową w Dobrą i wtuliliśmy się we wnękę bramy drugiego domu od skrzyżowania. Był to sąsiad naszego domu przy Furmańskiej.
  Po przeciwnej stronie Dobrej mroczniały ogrody kliniki Anny Jagiellonki. Było cicho i spokojnie, jakby wszystko wokół wymarło. Po wymianie haseł dostaliśmy się do wnętrza domu. Okazało się, że w tym kompleksie koncentrowało się wiele oddziałów, a niektóre były już po akcji. Przeszły chrzest bojowy i to tak ostry, że zostały z nich niedobitki. Przerażeni, dygocący chłopcy siedzieli w piwnicach, ściskając w pokrwawionych dłoniach granaty i "filipinki".
  Uderzali na Uniwersytet od dołu, od Browarnej. Niemcy ubezpieczyli się od tej strony zasiekami z drutów na skraju skarpy. Atakujący wspięli się na zbocze skarpy. Niemcy milczeli. Próby zerwania zasieków nie powiodły się. Zarzucono kotwiczki na linach a na zasieki koce. Kiedy atakujący znaleźli się na zasiekach, Niemcy otworzyli ogień. Sekcje, ubezpieczające natarcie, były bezradnymi świadkami zagłady nacierających. Ogień osłaniający był bezskuteczny. Poszarpane i skrwawione zwłoki, wplątane w zasieki, pozostały na drutach. Ogień niemiecki przeniósł się na pozycję osłony. Uderzenie załamało się. Ranni i przerażeni chłopcy siedzieli teraz w piwnicach z obłędem w oczach. Były ich resztki. Ich oddziały przestały  praktycznie istnieć. Groza wisiała w powietrzu całego kompleksu budynków, w których poza rozbitkami były inne oddziały - łącznie około 100 ludzi.  Na tę setkę, jak policzyliśmy, zostały dwa steny, trzy karabiny, 10 pistoletów różnego kalibru, w tym moja siódemka oraz pewna ilość granatów różnego rodzaju. O zdobywaniu Kliniki Anny Jagiellonki nie mogło być w tej sytuacji mowy.
  Z mojego oddziału na miejsce koncentracji na Furmańską nie wszyscy dotarli. Zaskakujący termin godziny "W" rozłożył nas zupełnie. Były tylko cztery dziewczyny z Lipowej i Krysia, która dyżurowała na Furmańskiej. Chłopców, poza mną i Stasiem, było tylko dwóch. Reszta nie dotarła lub nawet nie została zawiadomiona. Było więc nas dziewięcioro. Uzbrojenie stanowiły dwa pistolety i pięć granatów.
  Annę Jagiellonkę obsadzili Niemcy kompanią Wehrmachtu. W ogrodzie rozpoznano pięć karabinów maszynowych. U wylotu Karowej nad Wisłą stała bateria dział przeciwlotniczych, na ślimaku Karowej przyczaiły się trzy "tygrysy". Wszystko to oszałamiało i przerażało. Udało mi się połączyć telefonicznie z porucznikiem Rymkiewiczem na Kruczej. Podsłuch w ogólnym chaosie nie istniał. Rozmawialiśmy jawnie. Przedstawiłem krótko sytuację. Rozkaz brzmiał: "Podporządkować się dowództwu grupy działającej w tym rejonie Powiśla. Nie prowadzić żadnych działań na własną rękę".
  Tak kończył się pierwszy dzień Powstania. W ciszy, nad którą panowała noc, gasła krótka, jak błysk rwącego się granatu - eksplozja godziny "W".
  Basia nie dotarła na Furmańską z oficerami z "dwójki". Czy żyją? Może zalegli gdzieś po drodze w bezpiecznym miejscu, a może leżą tam gdzieś na skrzyżowaniu ulic w kałuży krwi? Wyobraźnia stała się okrutnym towarzyszem tej bezsennej nocy, pierwszej nocy Powstania.
 
  *          *          *
  III.
 
  Zielone podnóże skarpy wiślanej wieńczą strome ściany domów stojących na zapleczu hotelu "Bristol". W zieleni ukryty jest wiadukt ślimaka ulicy Karowej. Nad koronami drzew widnieją kontury klasztoru Wizytek, za którymi znajduje się Krakowskie Przedmieście. Po prawej stronie ulica Furmańska, ukryta w spiętrzeniu domów Mariensztatu, przesłaniających Plac Zamkowy, Zamek i zespół Starówki. W kierunku na Dobrą i Wisłę, klinika Anny Jagiellonki, przyczajona za ogrodem osłaniającym ją od Dobrej, za kliniką Wybrzeże Kościuszkowskie i Wisła.
  Wszędzie tam kryje się wróg uzbrojony po zęby. "Tygrysy" na Karowej. "FLAK" na Wybrzeżu, kompanie z CKM-ami w ogrodzie. Jesteśmy północną rubieżą Powiśla. Kontrolowana przez Niemców ogniem ulica Karowa oddziela nas od reszty Powiśla. Jesteśmy otoczeni i zablokowani na terenie między Karową, Dobrą, Mariensztatem i skarpą pod "Bristolem". Furmańska jest jedyną ulicą, po której można się w tym terenie względnie bezpiecznie poruszać.
  Przeładowany krwawymi wizjami koszmar pierwszej nocy minął. Świt szary, bez słońca, kazał wrócić do rzeczywistości. W nocy padał deszcz. Trzeba było otrząsnąć się z przeżyć , zdusić ból serca, zacisnąć zęby i pięści. Należało szukać wyjścia z sytuacji, trwać i działać.
  Staś nie pozwolił mi pogrążyć się w rozpaczy. "Basia żyje i znajdzie się" - zapewniał. Nie wiem, czy sam w to wierzył, ale jego pewność siebie była dla mnie oparciem i źródłem nadziei. Zmuszał do jedzenia, kiedy załamany i zrezygnowany nic nie chciałem włożyć do ust.
  Rzeczywistość nie pozwoliła jednak zbyt długo patrzeć w siebie. Jeszcze tego samego dnia zorganizowałem obserwację Pragi przez Wisłę i rozpoznanie otaczającego nas terenu.
  Na Pradze nic się nie działo. Nie było po tamtej stronie Wisły umówionych sygnałów. Teren wokół nas milczał. Jedynie karabin maszynowy od Wybrzeża kontrolował ogniem od czasu do czasu ulicę Karową. Na drugą stronę przeskakiwało się niejednokrotnie pod ostrzałem. "Gołębiarz" na Furmańskiej postrzelił kobietę, która szła ulicą. Załatwiliśmy go na strychu.
  Próby przebicia się na Stare Miasto - bezskuteczne. Praga dalej milczała. Podejmujemy decyzję wycofania się w rejon elektrowni. Otrzymany od Rymkiewicza rozkaz przyłączenia do oddziałów Powiśla upoważnia mnie do wycofania się wraz z nimi.
  Zbieram ludzi. Poza mną i Stasiem - jest "Śliwka" i łączniczki: "Nina", "Iga", "Krysia", "Katarzyna" "Wiga" oraz dwaj chłopcy, którzy zgłosili się na ochotnika. Tak więc z trzeciego na czwarty dzień Powstania wyruszamy nocą. Około stu osób podchodzi w absolutnej ciszy pod skarpę i wiadukt ślimaka Karowej, na którym leżą "tygrysy". Słychać głosy ich załóg. Stąpając ostrożnie i wolno - docieramy do Browarnej, czołgamy się przez jej jezdnię, aby przejść na posesję znajdującą się między Browarną i Dobrą. Podobnie prześlizgujemy się przez Dobrą i jesteśmy na terenie Zakładu Oczyszczania Miasta. Teren ZOM między Dobrą i Wybrzeżem Kościuszkowskim ciągnie się od Karowej aż do Lipowej. Od Wybrzeża Kościuszkowskiego zamknięty jest murem.
  Pod tym murem zalegliśmy, aby pod jego osłoną dotrzeć do Lipowej. Za murem słychać było Niemców. Widocznie wyczuli naszą obecność, bo zaczęli przerzucać flary, a następnie ręczne granaty. Ale my po drugiej stronie, tu pod murem, byliśmy bezpieczni. Nie przewidzieli, że możemy być tak blisko.
  Posuwamy się wolno, ale wytrwale ku Lipowej. Tu trzeba było odejść od muru ku Dobrej, sforsować  skrzyżowanie jej z Lipową. Dostaliśmy silny ogień CKM-ów z bunkra pod pałacem Kazimierzowskim na terenie Uniwersytetu. Sytuacja jest podobna jak w godzinie "W", choć zdążamy w przeciwnym kierunku.
  Tym razem wykopaliśmy rów przez Lipową i znaleźliśmy się w rejonie elektrowni, obsadzonej przez nasze oddziały i pracującej pełną parą. Ja z moją drużyną otrzymałem kwaterę na ulicy Topiel w Zakładach "Dobrolin". Noc minęła w ciszy. Spaliśmy jak pod narkozą. Rano zbudziły nas serie broni maszynowej i dotarły eksplozje z całej Warszawy.
  Mimo to czuliśmy się tu spokojnie i raźniej niż w ciszy naszego kotła na Furmańskiej. Na Tamce mieszkali państwo Dowgiałło. Byłem pewien, że znajdę tam Basię. To nie była świadomość, a raczej podświadomy impuls, który wielokrotnie w moim życiu prowadził do realizacji tego, czego intensywnie pragnąłem.
  W zdobytym hełmie, z granatami za pasem i pistoletem poszedłem do Dowgiałłów. Nie dalej jak miesiąc temu na balkonie wychodzącym na  zamek Ostrogskich - mąż Inki Dowgiałło robił nam zdjęcia, które mam do dziś, bo ocalały z całym albumem na Saskiej Kępie. Balkon był tym razem pusty, ale dom stał nienaruszony. Dzwonię do drzwi, otwierają się prawie natychmiast, a w głębi przedpokoju, gdzie leżało mnóstwo śpiących, zrywa się z podłogi Basia, z rozświetlonymi włosami. W jej oczach czytam, że wie, że to ja, choć stoję w mroku. Rzuca się przez zatłoczony przedpokój w moje ramiona ze łzami na twarzy - szczęśliwa tak jak i ja. Jej również świadomość podpowiedziała, że to ja - nim mnie ujrzała naprawdę i dotknęła.
  Basia, której nieopatrznie pozwoliłem pójść z oficerami z oddziału KG po broń tuż przed godziną "W", przeżyła dramatyczne chwile, pełne napięcia, nim znalazła się u Dowgiałłów, bo dotarcie na Furmańską było już niemożliwe. Razem z porucznikiem Kisielem ruszyła na nasz punkt koncentracji. Drugi oficer przyłączył się do oddziału w Śródmieściu. Basia ukryła pistolet w torbie z warzywami. Gdy dotarli do Nowego Światu w pobliżu Alei Jerozolimskich, ulice były puste, a gdzieś od zachodu, od Woli słychać było wybuchy i serie broni maszynowej.
  W pewnym momencie wjechał w Nowy Świat łazik, z którego wyskoczyli żandarmi. "Hande hoch" - wrzasnęli, po czym obmacali Kisiela. Basi nie zajrzeli do torby. Na oświadczenie, że są małżeństwem wracającym z zakupów do domu, nie sprawdzając dokumentów, kazali szybko iść do domu, bo na ulicach robi się niebezpiecznie. Na Powiślu Kisiel przyłączył do "Krybara", a Basia została u Dowgiałłów.
 
  *          *          *
  IV.
 
  Patrzyłem w dół z kupy gruzów, która pozostała po budynku przy Nowym Świecie, zburzonym już we wrześniu 1939 roku. Pod jego ścianą, dotykającą tyłów pałacu Staszica - leżał "Tygrys". Wtulony w otaczające go gruzowisko, przywarł do ściany swoim wielkim cielskiem. Drugą stronę ulicy zamykał wypalony budynek Komendy Policji, zdobyty przed kilku dniami i patrzący teraz zza Nowego Światu  w Powiśle pustymi oczodołami okien. Rozpłaszczony na gruzach, zaglądałem wraz z leżącym obok mnie żołnierzem w otwarty właz czołgu...
  Sprawdzając posterunki na zachodniej rubieży Powiśla dotarłem w rumowisko między ulicą Kopernika i Nowym Światem w rejonie ulicy Świętokrzyskiej, gdzie położony był jeden z naszych posterunków. Tylko kaplica Szujskich pozostała nierozbita wśród gruzów. Uprzedzony przez wartownika gestami, abym zachował ciszę, dotarłem do niego bezszelestnie. Żołnierz pokazał palcem w dół, poza krawędź ściany. Pod nami był "Tygrys". Otwarty właz skupił na sobie moją uwagę. Czołg wydał mi się opuszczonym wrakiem, z którego uciekła załoga.
  Żołnierz z posterunku, chłopiec najwyżej 16-letni, jakby wyczuł moje myśli. Pociągnął mnie za rękaw, położył palec na ustach i poruszył przecząco głową. Zrozumiałem ostrzeżenie, przywarłem w ciszy do gruzów. Czołg nie został opuszczony.
  Od Śródmieścia, gdzieś z rejonu Kredytowej lub Królewskiej dolatywały serie broni maszynowej. Powietrzem szarpał od czasu do czasu grzmot eksplozji, niosący się z różnych stron miasta. Dymy stały nad całą Warszawą.
  Nagle coś błysnęło w czarnym otworze włazu. Z wnętrza czołgu wyleciała mosiężna łuska po wystrzelonym pocisku. Za nią wyskakiwały następne i grzechocąc po stalowym pancerzu spadały w gruzy. W czołgu zadudniły głosy stłumione wąskim otworem włazu. Niemcy siedzieli w czołgu. Wyrzucali niepotrzebne łuski.
  Patrzyłem na chłopca. Miał karabin a ja pistolet. Nie mieliśmy przy sobie ani granatów, ani butelek zapalających. Nie było czym zaatakować wroga. Szeptem poleciłem przynieść z najbliższej placówki granaty i butelki oraz wezwać pomoc. Z karabinem i pistoletem pozostałem na czacie.
  Łuski trzaskały o pancerz jeszcze jakiś czas. W otworze nikt się nie ukazał, choć słychać było głosy dolatujące z wnętrza. Ściskałem w ręku broń, przenikałem wzrokiem ciemny otwór włazu. "Granaty, prędzej granaty" - szeptałem do siebie przez zaciśnięte zęby. Wystarczy jeden granat, wystarczy go tylko puścić z wyciągniętej ręki. Trafi prosto w otwór. A może strzelać do wnętrza z pistoletu czy karabinu? Ale co to da - tylko ich spłoszę.
  Zdenerwowany bezradnością kląłem w duchu, że nie wziąłem granatu, że nie było nawet butelki pod ręką tu na posterunku. Kto mógł przewidzieć. Oglądam się za siebie, chłopak jeszcze nie wraca. Oby tylko nie zamknęli włazu. "Poczekajcie" jeszcze tylko parę minut - żebrzę i zaciskam w podnieceniu pięści.
  Za mną coś zagruchotało. Jest chłopiec i dwaj inni. Zbiegają po gruzach, tuląc do piersi torby z granatami i butelkami zapalającymi. Już się wspinają do mnie. Odetchnąłem i począłem przynaglać ich gestami...
  Trzask zamykanej  klapy  i równocześnie ryk silnika na dużych obrotach poderwał mnie na nogi. Stanąłem wyprostowany, patrząc jak stalowe cielsko "Tygrysa" wysunęło się spod ściany i miażdżąc gąsienicami gruz oraz żelastwo zalegające ulicę, ruszyło z łomotem stali w kierunku Krakowskiego Przedmieścia.
  Chłopcy byli już przy mnie. Stali z szeroko otwartymi oczami, spoceni i zdyszani. Zawiedzeni patrzyliśmy za oddalającym się czołgiem, od którego dzieliło nas już około 100 metrów. Znikał za narożnikiem Pałacu Staszica w mrocznej, zadymionej perspektywie Krakowskiego Przedmieścia. Przyniesione granaty i butelki leżały obok nas bezużyteczne, niepotrzebne.
  Przysiedliśmy na gruzach milcząc  i patrzyliśmy  w kierunku, w którym zniknął czołg. Zniknął jak zjawa, jakby nigdy tu nie był. Pozostała po nim tylko chmura sinych spalin i burego kurzu u wylotu Nowego Światu w Krakowskie Przedmieście. Pozostał też gorzki zawód. Żal, że się nie udało. Taka okazja. Szkoda.
 
  *          *          *
  V.
 
  Oszołomiony eksplozjami bomb, rykiem sztukasów, zadławiony kurzem i dymem - zerwałem się spod ściany, pod którą padłem w momencie bombardowania. Było to już któreś z rzędu uderzenie bombowe, połączone z wypadem niemieckim z Uniwersytetu. Atakowali od Sewerynowa i od Karasia nasze pozycje, zamknięte budynkami otaczającymi ulicę Konopczyńskiego.
  Zerwałem się spod ściany, bo w ciemnym otworze bramy wychodzącej z Konopczyńskiego na Bartoszewicza zobaczyłem w dymie obce sylwetki. To nie byli nasi ludzie. W bramie ukazali się Niemcy.
  Obok mnie poderwał się z ziemi jeden z chłopców. Też widział, co dzieje się w bramie. Nie musieliśmy się porozumiewać. Skaczemy pod ścianę prowadzącą do bramy, podbiegamy i  prawie równocześnie rzucamy w jej głąb trzymane w rękach granaty. Wyrwałem zza pasa następny granat i w huku eksplozji tamtych, rzuciłem go w bramę.
  Nie mieliśmy przy sobie żadnej innej broni. Odskoczyliśmy więc do tyłu, w kierunku Tamki. Bliski ogień karabinu maszynowego położył nas na ziemi. Karabin strzelał z naszych pozycji. Wzięli nas za Niemców. "Nie strzelać, przerwać ogień" - wrzeszczymy obaj.
  Karabin milknie. Od strony atakowanej bramy nic się nie dzieje. Zrywamy się z ziemi i biegiem przeskakujemy za ryglujące stanowisko naszej broni maszynowej. Leżący przy RKM-ie podchorąży uniósł ku nam osmaloną twarz i patrząc bladymi, błękitnymi oczami powiedział - "Przepraszam koledzy".  Rozładował tym sytuację, bo gotów byłem "wygarnąć" mu za tę niespodziewaną serię w momencie odskoku spod bramy.
  Brama została oczyszczona z nieprzyjaciół. Pozostały w niej trzy trupy niemieckie i kilku naszych. Niemcy już nie pchali się tą drogą. Brama została uporządkowana i obsadzona.
  Nie przypuszczałem, że z podchorążym o wąskiej twarzy i jasnych oczach, z którym zetknąłem się w tak dramatycznych okolicznościach, przyjdzie mi się zetknąć jeszcze nieraz. Następne spotkanie nastąpiło wkrótce, za kilka dni, kiedy opuszczaliśmy Powiśle.
  Leżał przy swoim RKM-ie wraz z amunicyjnym, w dołku ulicy Kopernika u wylotu Tamki. Osłaniał nasz odwrót. Skakaliśmy z Konopczyńskiego przez Tamkę w Kopernika, w kierunku ulicy Foksal. Grupa "Krybar" wycofywała się do Śródmieścia. Czołgi niemieckie szły już Tamką od Dobrej i Topieli. Płonęły domy przy Tamce. Sztukasy bombardowały.
  Byliśmy ostatni z Konopczyńskiego. Co można było, zostało ewakuowane. Nawet więzienie, które znajdowało się w szkole na Konopczyńskiego. Nie udało się jedynie ewakuować całego szpitala. Najciężej ranni i część personelu - lekarze, sanitariuszki - na ochotnika pozostali w piwnicach, do których został ostatnio przeniesiony szpital. Zginęli tam, wymordowani przez Niemców...
  Pozycja osłony, na której leżał podchorąży z RKM-em, nie była już potrzebna po naszym skoku w Kopernika. Wezwaliśmy go, aby wycofywał się z nami. Nie ma już kogo osłaniać.
  Odmówił, twierdząc, że nie ma rozkazu na piśmie od "Krybara". Trzeba było zabrać go z ulicy niemal siłą. Taki był Boguś.
 
  *          *          *
  VI.
 
  Był to Boguś Karczewski, mój kolega ze studiów na Wydziale Architektury, a później w pracy. W latach sześćdziesiątych był inspektorem nadzoru w Urzędzie Naczelnego Architekta Warszawy, kiedy jako główny projektant realizowałem zespół "Złota Kaczka" na Tamce. Uczestniczył w moich kłopotach realizacyjnych na tym samym terenie, gdzie przypadek nas zetknął ze sobą, gdzie strzelał do mnie, sądząc, że strzela do Niemców. Taki był Boguś Karczewski, podchorąży AK grupy "Krybar" po wojnie inżynier-architekt. Jeden z tych, którzy  walczyli o Warszawę, a później ją odbudowywali. 
  Wiosną 1963 roku rozpoczęliśmy budowę zespołu budynków na Tamce, składającego się z Biura Studiów i Projektów Handlu Wewnętrznego o dziesięciu poziomach i dwudziestopoziomowego budynku mieszkalnego, sprzężonego  kombinatem zakładów gastronomicznych, którym nadano wspólną nazwę "Złota Kaczka". Obiekt gastronomiczny jest dwukondygnacyjną bryłą od strony ulicy Kopernika. Jako główny projektant tego zespołu, wykonywałem nadzór autorski na tej budowie.
  Cały teren inwestycji rozciągał się między Tamką, schodząc w dół po jej stoku, ulicami Kopernika oraz Konopczyńskiego wraz ze stojącymi na jej skarpie budynkami, przechodzącymi następnie w ścianę domów wieńczących skarpę ulicy Bartoszewicza od strony Wisły. Było to zupełnie przypadkowe zagospodarowanie, pozostałość po pierwszych latach odbudowy tego fragmentu Powiśla. Wzdłuż Tamki przysiadły odbudowane partery budynków, które stały kiedyś po tej stronie ulicy. W głębi sterczały ocalałe resztki oficyn i uporządkowane gruzy, a nad tym wszystkim nagie, odrapane, podziurawione ściany domów na skarpie ulicy Konopczyńskiego.
  Miałem pełną świadomość, na jakim terenie przyszło mi realizować mój projekt...
  Widzę powstańcze groby na skwerach ulicy Konopczyńskiego. Patrząc w bramę wychodzącą z Konopczyńskiego na Bartoszewicza, odtwarzam w pamięci jej mroczną głębię, w którą rzucałem granaty na ukazujące się w niej niemieckie hełmy. Czuję ciarki na plecach pod ogniem karabinu maszynowego, z którego strzelał Boguś Karczewski, nie wiedząc, że jeszcze my jesteśmy na przedpolu.
  Przed wejściem do szkoły wybuchł któregoś dnia pocisk z granatnika, wypuszczając jelita jednemu z wychodzących z budynku żołnierzy. Widzę, jak prześlizgiwały mu się przez palce zaciśnięte na rozerwanym brzuchu, podczas gdy ja i mój towarzysz zrywaliśmy się z ziemi, aby spieszyć mu z pomocą.
  Tu, w szpitalu leżał "Śliwka", Janusz Gruszczyński, sparaliżowany odłamkiem, który ugrzązł mu w mózgu. Dzień i noc czuwała przy nim Basia. Zginął dobity przez Niemców w piwnicznym szpitalu wraz z innymi rannymi, których nie mogliśmy ewakuować, i z personelem szpitalnym co nie opuścił rannych.
  Tu Jurek Raminger płakał i śmiał się histerycznie, gdy bez znieczulenia usuwano dziesiątki odłamków z jego pośladków. Krzyczał "Mamo! Jezus Maria"  i klął szpetnie.
  Tu czołgi z Wybrzeża Kościuszkowskiego i kanonierki zza Wisły znęcały się nad dumną ścianą domów ulicy Bartoszewicza od strony skarpy. Z wieżyczki szkolnej widziałem antenę na Prudentialu w momencie, kiedy złamał ją pocisk artyleryjski. Biało-czerwona flaga pozostała jednak na jej zwisających szczątkach.
  Tu zabrakło mi granatu albo butelki zapalającej, aby zniszczyć "Tygrysa", który wszedł w Nowy Świat tuż za Pałacem Staszica. Miał otwarty właz, a ja bezradny patrzyłem weń z piętrowej wysokości gruzów po stojących tu kiedyś budynkach.
  Tu przyjmowaliśmy na Nowym Świecie z włazu kanałowego przy Ordynackiej ubłoconych w łajnie dziewczęta i chłopców ze Starówki.
  Tu, przy Topieli, budowaliśmy samochód pancerny pod kierownictwem inżyniera Jana-Walerego Bieleckiego. Ja projektowałem na ten samochód znak "Wydra".
  Tu spacerował z dubeltówką na ramieniu i o lasce architekt, inżynier Stępiński, późniejszy autor odbudowy wielu obiektów warszawskich, a szczególnie tych na Powiślu.
  Tu strzelałem ze strychu w kierunku Uniwersytetu, obsadzonego przez Niemców i zestrzeliłem dwóch obserwatorów niemieckich.
  Tu, w domu Gerlacha na Tamce 40, było mieszkanie "Duringa", w którym z całą drużyną przeżyliśmy, mimo codziennego koszmaru, również chwile szczęśliwe. Z okien Zamku Ostrogskich grzmiała na całe Powiśle "Bogurodzica" i "Warszawianka". "Ziutek" wręczał czerwone róże Barbarze Kostrzewskiej po jej występach. Miał wtedy 11 lat i był moim najmłodszym  łącznikiem. Z placówki "Żaba" w Pałacu Zamoyskich (SARP) schodziło się do ogrodów Sióstr Kazimierzanek po warzywa i owoce... Stąd szły wypady na Uniwersytet i szpital Czerwonego Krzyża. W te okna Zamku uderzyły wrogie pociski z kanonierek.
  Tu przeżyło się wiele chwil strasznych i wzniosłych. Wraz ze zgrupowaniem "Bicz", wchodzącym w skład grupy "Krybar" wycofywaliśmy się bombardowaną i płonącą ulicą Kopernika do Foksal i dalej przez Nowy Świat, Chmielną do Śródmieścia. Tą samą drogą wróciliśmy następnego dnia, aby stwierdzić, że nasi ranni na Konopczyńskiego zostali wymordowani. Ulica Szczygla, zabudowana wysokimi domami, wyglądała jak ognisty kanion. Tamką, do Dobrej i Topieli, szły czołgi niemieckie. Skakaliśmy pod ich ogniem w Kopernika. Powtarzane parokrotnie, masowe naloty "Sztukasów" załamały nasz opór. Trzeba było opuścić Powiśle.
  Myśli i wspomnienia kłębią się, wywołując w znajomej scenerii wizje tamtych dni, tamtych zdarzeń. Wizje realne, utrwalone na zawsze w podświadomości, zdarzenia mieszczące się w sferze pojmowania choć okrutne i straszne. Odarta przez wybuchy ściana na skarpie ulicy Konopczyńskiego, wisząca stromo nad odgruzowanym już podwórkiem domów, które stały kiedyś przy Tamce, kryje jednak tajemnicę spoza sfery prostego pojmowania zjawisk.
  Na ścianie widnieje zamurowany otwór. Od tej ściany będziemy dylatywali wznoszony budynek biurowca. Ściana tego budynku zakryje ten ślad, ale dla mnie pozostanie on zawsze widoczny. Dziś zamurowany i zatynkowany otwór znajduje się w toaletach męskich na pierwszym piętrze biurowca, na wprost wejścia do toalet, w pomieszczeniu, gdzie umieszczone są umywalki, nad zgrubieniem ściany. Druga strona otworu jest w piwnicach domu stojącego na skarpie, w ich najgłębszym poziomie. Otwór ten, zamurowany i niewiele znaczący dla całego zespołu realizującego mój projekt, dla mnie pozostanie zawsze otworem, przez który zajrzałem w czwarty, a może i dalszy wymiar. Dla mnie i towarzyszących mi wtedy chłopców z mojej drużyny. Dla nich też - jeśli gdziekolwiek jeszcze żyją.
 
  *          *          *
 
  "Bomby" - wrzasnąłem wpadając z impetem do pomieszczenia stróżówki, gdzie był nasz punkt dowodzenia po przeniesieniu kwatery drużyny z Tamki na Konopczyńskiego 1/3. Wysoki, kilkupiętrowy budynek otacza dwupoziomowy, kwadratowy dziedziniec podwórka.
  Z nieba zabrudzonego dymami, z samego jego zenitu, ześlizgiwały się w potężniejącym pędzie trzy rozkrzyżowane sylwetki "Sztukasów". Grzmot silników i ryk umieszczonych pod nimi syren rósł i przenikał okrutną wibracją. Od pikujących samolotów oderwały się trzy czarne punkty i runęły ku ziemi. Ściany bezokiennej, oświetlonej karbidówką stróżówki, do których przywarliśmy skuleni po moim ostrzeżeniu - oddały uderzenia bomb. Uderzenia głuche i krótkie. Naliczyliśmy ich dziewięć. Czyżby niewypały?..
  Grzmot pierwszej eksplozji rzucił nas na posadzkę. Rwały się następne. Skulony pod ścianą osłaniałem sobą Basię. Płomień palącej się karbidówki został zdmuchnięty, masy pyłu wapiennego wtargnęły do nosa i gardła. Czaszki pękały    pod potężniejącymi uderzeniami, a zęby zgryzały się w gwałtownym skurczu szczęk.
  Zanim groza zawładnęła oszalałymi mózgami - było po wszystkim. Szum i rumor osuwających się gruzów przeszedł w martwą ciszę i mrok. Błysnęły światła latarek, które od jakiegoś czasu nosiliśmy stale przypięte na piersiach. Nikłe światełka ledwo przenikały nasycone pyłem powietrze stróżówki.
  Pierwszym odruchem w momencie odprężenia było skoczyć do drzwi wyjściowych na klatkę schodową i na zewnątrz. Niestety drzwi zewnętrzne nie ustąpiły, a przez powstałe pod naporem szpary posypał się gruz. Do piwnic! Tam próbować wyjścia. Piwnice były przygotowane do przejść z budynku do budynku. Z tego domu, posiadającego dwie kondygnacje podziemne, można było przedostać się do budynku stojącego przy Tamce poniżej skarpy. Dolny poziom piwnic trafiał na pierwsze piętro tego domu. Przejście nie zostało wprawdzie całkowicie przebite, ale była to kwestia kilku godzin pracy. Nie pomyśleliśmy o wyjściu górą, klatką schodową, w przekonaniu, że wszystkie górne piętra runęły, a ocalał jedynie parter i piwnice. Wnętrza tak były zapylone, że światła latarek ani nawet karbidówek nie były w stanie ich oświetlić.
  Pył dusił i oślepiał. Krztusząc się i kichając, wpychając w zęby tampony z chustek lub szmat, ruszyliśmy w kierunku piwnic. Od dołu buchnął potworny ryk i krzyki. Ludzie ukrywający się w piwnicy rwali jak oszaleli ku górze. Zderzywszy się z nami na schodach, słysząc, że nie ma wyjścia, wpadli w jeszcze większą panikę. Rzucili się na nas, szarpali za odzież, wyrywali trzymane w zębach tampony.
  Tłukąc się wzajemnie, zepchnęliśmy ich w dół. Basia, uczepiona mojego pasa, kryła się za mną. Staś szedł ze mną ramię w ramię. Kilka strzałów w powietrze położyło tłum na ziemię. Jęczeli i wyli z przerażenia. Były to przeważnie kobiety i dzieci. Stopniowo udało się ich uspokoić zapewnieniem, że wyjście będzie, że ich uratujemy, jeśli zachowają spokój i cierpliwość.
  Żołnierze podzieleni na dwuosobowe grupy przystąpili do kruszenia murów w otworze, zapoczątkowanym jeszcze przed Powstaniem. Robota szła ostro. Dwójki bez wytchnienia kuły mur, zmiany były częste. Pot lał się obficie. Rozpalone twarze i rozognione oczy, wszystko w zawiesinie pyłu stojącego w powietrzu.
  Wreszcie runęły ostatnie cegły. Zostały przebite dwa grube mury oporowe. W otworze pojaśniało, choć w dalszym ciągu nic nie było widać. Dochodził swąd spalenizny i dymu. Sąsiedni dom przy Tamce też dostał bomby. Paliła się trzcinówka ze stropów i resztki drewnianych konstrukcji. Ludzie w dalszym ciągu leżą na ziemi jęcząc cicho i modląc się. Jeden z chłopców skacze w zadymiony otwór, czepiając się rękami zrębów ściany. Niknie, a za chwilę klnie z dołu. Szczęśliwie wylądował na zwałach trzcinówki. Można ewakuować ludzi. Organizujemy kolejkę. Najpierw kobiety z dziećmi. Dwóch chłopców opuszcza  ich na rękach, podając temu na dole. Opuściliśmy tak kilka osób, gdy rozległ się głos męski, dochodzący gdzieś z góry. "Panowie, co robicie? Zaczekajcie, zaraz przyniosę drabinę".
  Na tle nieba jaśniejącego mimo gęstej zawiesiny pyłu, rysowała się abstrakcyjną formą wysoka ściana, wyłaniająca zręby ze skłębionych w dole dymów i kurzu. Jak gniazdo uczepione skały, wisiał na tej ścianie fragment podestu klatki schodowej z resztkami balustrady. Na podeście, oparty o balustradę, stał mężczyzna wychylony ku nam. Stał tam tak, jakby wyszedł z mieszkania na klatkę schodową, zaintrygowany tym co się na niej dzieje.
  W całej postaci, przyodzianej w szlafrok lub płaszcz kąpielowy, dominował absolutny spokój kogoś, kto odszedł przed chwilą od toalety lub od innych domowych zajęć. Nie było w nim zdziwienia otaczającą scenerią, ani podniecenia sytuacją. Najzwyczajniej w świecie proponował pomoc, widząc ludzi w potrzebie, nie zwracając uwagi na to co przed chwilą się stało, na skutki bombardowania, które zniszczyło również jego dom. Spokój emanujący z postaci, tak realnej i sprecyzowanej w szczegółach, że nie budziła żadnych wątpliwości, nie pozwolił zastanawiać się, czy to jest możliwe, natomiast wpłynął kojąco na nasze podniecenie.
  Spokój ten spłynął na nas, którzy patrzyliśmy z wyrąbanego otworu w górę jak i na tych za nami, którzy nie widzieli człowieka, ale słyszeli jego spokojny głos. Jęki i płacze przycichły. Zrobiło się raźniej. Ta wyciągnięta ręka, ofiarująca pomoc, miała w sobie coś kojącego, dawała poczucie bezpieczeństwa. Odprężyły się mięśnie, puściły napięte nerwy, uspokoiły rozlatane myśli. Mężczyzna oddalił się z zajmowanego na podeście miejsca i zniknął za krawędzią ściany. Ludzie zaczęli rozmawiać. W zapylonych twarzach i włosach, w całych postaciach, które wyglądały jak wyjęte z mąki, znaleźli akcenty humorystyczne. Nie myśleli o tragicznych przeżyciach sprzed chwili. Zaczęli się śmiać z siebie i swych współtowarzyszy. Objęło nas wszystkich zupełne odprężenie.
  W pewnym momencie jednak przypomnieliśmy sobie, że czekamy na drabinę, a ten, który miał ją przynieść, przedłuża swą nieobecność. Poczęliśmy przyzywać go żartobliwie. "Dawaj pan tę drabinę, co tak długo trwa, czy pan ją dopiero zbijasz"?
  Rzucane ku górze okrzyki pozostały bez odpowiedzi. Jak ambona wisiał nad nami kawałek podestu z resztkami balustrady - pusty, jakby na nim nikt nigdy nie stał i nie ofiarował swojej pomocy. Poleciały w górę ponaglania, prośby, przywoływania z akcentami zniecierpliwienia, a nawet złości. Bezskutecznie. Stercząca ściana pozostała głucha. Nikt się nie odezwał, nikt nie wyszedł na podest. Nie było drabiny, nie było człowieka.
  Trzeba było wznowić ewakuację dotychczasowym sposobem. Opuszczono na dół dzieci i kobiety, mężczyźni zeszli po zrębach ściany. Ewakuację zamykałem ja ze Stasiem oraz Basią.
  Zeszliśmy w gruzy oficyny na dole, a z gruzów na dziedziniec tej posesji. Przed nami widniała brama frontowa, a za nią ulica Tamka. Nastrój odprężenia znów wrócił. Śmialiśmy się w głos, patrząc na siebie. Wspaniałe włosy Basi usztywnione pyłem wapiennym, sterczały we wszystkich kierunkach. Pobielone twarze, na których pot rozrysował przedziwną grafikę, wywoływały wybuchy śmiechu.
  Z bramy wyszliśmy na Tamkę zalaną słońcem. Po drugiej stronie czerniała w cieniu elewacja domu nietkniętego bombardowaniem, całego i bezpiecznego. Wystrój wejścia głównego i schodki miały w sobie coś zapraszającego. I w tym momencie przyszła refleksja. Co z tym człowiekiem od drabiny? Poleciłem Basi i reszcie moich ludzi, aby zaczekali w domu naprzeciwko, a sam ze Stasiem oraz jednym z chłopców wróciliśmy z powrotem w gruzy oficyny. Nie można było przecież zostawić człowieka, który ofiarowywał nam swoją pomoc, mimo że w końcu nas zawiódł. Odruch ten wywołał dalsze refleksje i wątpliwości. Jak ten człowiek znalazł się na fragmencie ocalałej ściany? Czy możliwe, aby ktoś pozostał przy życiu, kiedy cały dom wyleciał w powietrze?
  Przez głowę przeleciały wspomnienia różnych nieprawdopodobnych zdarzeń z tej wojny, o których słyszałem, lub których byłem świadkiem. Ocalenia wbrew logice faktów, przestrzelone mózgi i serca, a ludzie żyli. Kule przeszły przez skorupę czaszki po bruździe między półkulami mózgu, lub w polu serca, kiedy skurcz je uniósł. Kobieta pozostała w swoim łóżku, ocalałym na fragmencie stropu piątego piętra budynku, który już nie istniał. Wiele było takich przypadków, więc i w tym nie widziałem nic dziwnego. Zapewne coś musiało uniemożliwić mu przyjście z drabiną, a może przyszedł po naszym odejściu.
  Wymienialiśmy między sobą wątpliwości, drapiąc się po gruzach ściany. Na podeście nikogo nie było, nic się tam nie zmieniło. Trzeba było zobaczyć co jest z drugiej strony, obejść gruzami ścianę. Powodując lawiny cegieł, zapadając się w wyrwy w stropach lub prześlizgując się pod ich nawisami, dotarliśmy wreszcie na drugą stronę ściany dźwigającej fragment podestu. Tam również nikogo nie było. Widoczna krawędź ściany pokazywała fragment podestu z balustradą, ale za krawędzią nie było dalszej części podestu. Ściana była goła do trzeciego piętra. Podmuch eksplozji zmiótł z niej wszystko co wystawało. Cała klatka schodowa leżała w gruzach. Powyginane żelastwo poręczy i balustrad przywaliły ceglane bloki ścienne.
  Kurz opadł już zupełnie. Miejscami dopalała się jeszcze trzcinówka wśród gruzowiska, snując po nim nikłe dymki. Widoczność była pełna. Stanęliśmy osłupiali. Człowiek pewno spadł z podestu w gruzy. Może żyje. Ruszyliśmy po usuwającym się spod nóg rumowisku. Dopadamy podnóża ściany. Zaglądamy w każdą dziurę, odwalamy możliwe do ruszenia elementy budynku. Nawołujemy, szukamy, włazimy w dostępne jamy piwnic. Wszystko bezskutecznie. Pot zalewa oczy.
  Przychodzi opamiętanie. Przecież to niemożliwe... Gdyby ten człowiek spadł, musielibyśmy go znaleźć, byłby jakiś ślad, nie mógł przecież zniknąć, zejść z tej ściany. Czy on tam rzeczywiście był? Tak, bez najmniejszej wątpliwości.
  Siedzieliśmy na gruzach, nie mogąc pogodzić się z tym co się zdarzyło. Człowiek nie spadł, zejść nie mógł, a był tam na pewno. Gdzie się więc podział?
  Konfrontujemy nasze doznania tam, w wybitym otworze, w czasie kiedy on się odezwał. Co powiedział? Tak, zgadza się. Jak go widzieliśmy, jaki kolor szlafroka, stary, młody? W średnim wieku - tak, zgadza się. Lekko łysiejący - no właśnie, tak widzieliśmy go wszyscy trzej. Trzeba będzie zapytać Basię i innych, którzy byli w pobliżu, co oni słyszeli.
  Fakty pozostają bezsporne, ale logiki w tym co się zdarzyło, nie ma za grosz. Czy to możliwe, że go widzieliśmy i słyszeliśmy? Zdrowy rozsądek zaprzecza. On nie mógł istnieć, nie mogliśmy go widzieć. A przecież jednak widzieliśmy go. Niesamowitość wyłazi z gruzów i patrzy na nas czarnymi otworami w ścianach po belkach stropowych wyrwanych brutalnie wybuchem. Wybuchem, który rozniósł cały pięciopiętrowy budynek, zmienił materię w energię, wywołał szereg zjawisk fizycznych, spowodował krótkotrwałe jak błysk zamieszanie w strukturze atomów martwej i żywej materii.
  Co się tu stało? Dom leżał w gruzach. Trupów nie znaleźliśmy. Jeśli były, to gdzieś głębiej, w niedostępnych dla nas piwnicach. Prawdopodobnie ludzie, którzy ocaleli w tym budynku, opuścili jego gruzy jeszcze przed wybiciem otworu z naszych piwnic. Jak ten człowiek mógł tam pozostać?
  Analizujemy jego zachowanie, spokój, który nie wskazywał, aby przeżył grozę bombardowania. Aby przeżył. Właśnie, czy przeżył? Jeżeli istniał i mieszkał w tym domu, to musiał zginąć tam na trzecim piętrze, zdmuchniętym przez eksplozję, przestał istnieć tak jak piętro.
  Więc co - widzieliśmy ducha? Bzdura! Ale przecież widzieliśmy i słyszeliśmy człowieka, który widział i słyszał nas. Chciał nam pomóc, ale nie przyszedł. Dlaczego? Nie zdążył, zdematerializował się?
  Zatem jak? Był czy nie był? Był, ale zniknął. Sprawdziliśmy wszystko, przepytaliśmy wszystkich ludzi, którzy mieli bezpośredni kontakt z tym zdarzeniem. Zajrzeliśmy w każdy kąt i każdą dziurę. Nie wyjaśniliśmy wątpliwości, nie otrzymaliśmy odpowiedzi na cisnące się pytania.
  I nie wiem do dziś, po tylu latach, co to było. Jak zrozumieć zaistniałe zjawisko. Zbiorowa halucynacja, cud, sugestia? Co w tym zdarzeniu jest realne, a co nie? Dokąd zajrzeliśmy przez otwór wybity w zbombardowanym domu?
 
  *          *          *
  VII.
 
  Stałem przed oknem, przez które zaglądał do wnętrza szary świt, gubiący się w mrocznej studni podwórka. Wstałem połamany po nocy spędzonej na podłodze wśród kilkunastu osób zaściełających ją pokotem. Nocowaliśmy od kilku dni wraz z Basią po przyjściu z Powiśla, u wujka Romka przy ulicy Hożej 19, skąd wyruszyliśmy na godzinę "W".
  Pierwszą noc, po wyrwaniu się z bombardowanego i gorejącego Powiśla, spędziliśmy na placyku między sklepami Pakulskich i Jabłkowskich. Dostaliśmy się tu skacząc przez Nowy Świat z Foksal w Chmielną, pod groźną ścianę  Banku Gospodarstwa Krajowego, w którym byli Niemcy. Nowy Świat tarasowała od tamtej strony niska barykada z karpiny. Nie dawała właściwie żadnej osłony. Szczęśliwie BGK milczało tego ranka. Skakaliśmy z pozostałości po domu, który stał kiedyś na Foksal róg Nowego Światu.
  Leżeliśmy zmordowani przeprawą pod gmachem Jabłkowskich. Noc rozświetlały dopalające się domy przy Brackiej. Było od nich jasno i ciepło. Następnego dnia skakaliśmy przez Aleje Jerozolimskie w Kruczą. I tu udało się przeskoczyć bez ostrzału. Niemcy w Muzeum, Banku Gospodarstwa Krajowego i pod Dworcem Głównym - milczeli. Krucza, którą dotarliśmy do dowództwa II Rejonu, stała prawie nie zniszczona. Można było poruszać się po niej dość bezpiecznie.
  Zameldowałem "Mieczysławowi", który pełnił funkcję dowódcy plutonu łączności, nasz powrót z Powiśla, stan ludzi i straty. "Śliwka" - zginął. "Pokrant" i "Katarzyna" - ranni, w szpitalu. Drużyna została podzielona na dwie sekcje. Pierwszą ulokowano na Wilczej 9A w centrali "Scyzoryk", sekcja druga poszła do "Sławnego" na Mokotowską. Poszedł tam Staś jako mój zastępca. Ja, z kwatery na Hożej, miałem pod pieczą tych co zostali w "Scyzoryku".
  U wujka Romka biwakowała chmara ludzi. Był wśród nich również pułkownik "Jasio" - dowódca akcji zrzutów. Pierwsza noc spędzona na Hożej przyniosła ze sobą, po chwilach radości przy powitaniu, zdziwienie, a nawet niepokój. Biwakujący ludzie byli cywilami. "Jasio" jęczał w nocy zrozpaczony - "Co będzie jak wpadną Niemcy, na pewno nas rozstrzelają".
  Nie mogłem spać. "Jasio" biadolił całą noc. Rano, wkładając mundur stwierdziłem brak opaski i naramienników z dystynkcjami. Zostały odcięte. Znalazłem to wszystko później w śmietniku, na podwórku. Stan nerwowy i psychiczny wyższego bądź co bądź oficera, nie był podbudowujący, raczej przygnębiał.
  W takim otoczeniu przeżyliśmy kilka nocy, gdyż tylko na nocleg wracaliśmy z Basią na Hożą. Tego ranka wstałem z postanowieniem, że będzie to ostatni w tym domu. Już zapowiedziałem przeniesienie na Wilczą do "Scyzoryka". Szczęśliwie miejsca dla nas będą.
  Stałem przed oknem i patrzyłem na szarzejącą po drugiej stronie podwórka ścianę przeciwległej oficyny, gdy nagle spęczniało wszystko wokół mnie. Powietrze bezgłośnie poczęło puchnąć i rozszerzać się wraz ze mną. Szarówka za oknem zmroczniała. Narastała pustka w głowie. Zniknęła grawitacja. Zawisłem w bezkształtnej przestrzeni, oczy przestały widzieć...
  W absolutną ciszę zaczął przenikać narastający szum, podłoga targnęła się pode mną gwałtownie. Zwalił się gdzieś z nieba łoskot, przechodzący w werbel spadających w asfalt dziedzińca cegieł i kostek granitowych z jezdni. Skuliłem się chwytając rękami rozsadzaną w implozji głowę. Tuż za mną rozległ się krzyk trwogi. Staliśmy porażeni i sparaliżowani. Za oknem, z którego nie wypadła żadna szyba, walił w podwórko gruz spadający z nieba. Jaśniało coraz bardziej.
  Skoczyliśmy do drzwi, na klatkę schodową. Zbiegałem po schodach z pierwszego piętra do bramy. Z bramy na ulicę. Nad Hożą wisiała jeszcze chmura kurzu i dymu. Powietrze przenikał ostry smród eksplozji. Z lewej strony, w kierunku Marszałkowskiej otwierał się na całą szerokość ulicy potworny krater, ziejący jeszcze oparem. Wybuch zmiótł sąsiedni, kilkupiętrowy budynek oznaczony nr 21 oraz przeciwległy budynek,  po drugiej stronie ulicy.
  Resztki ścian tych budynków wyznaczały skośny przekrój wznoszący się od ulicy pod kątem 45o. Nie pozostało na tych ruinach nic, co wskazywało by, że tam były mieszkania, że tam żyli ludzie, że istniało jakieś życie. Obnażone cegły, zerwane tynki, biały wapienny pył.
  Zajrzałem do krateru po wspięciu się na otaczający go wał ziemi i gruzu. Odruchowo cofnąłem Basię do tyłu zasłaniając jej oczy. "Nie patrz" - wyksztusiłem zdławionym głosem.
  Na stoku krateru leżały zszarzałe i suche, jak dobrze wykręcone i wysuszone ścierki, liczne zwłoki ludzkie. Zmalałe nienaturalnie i potworne w swym wynaturzonym realizmie. Leżały, rzucone niedbale w suchy pył zaściełający stoki krateru. Spadły na nie gdzieś z nieba, gdzie zostały wyrzucone eksplozją i spreparowane zjawiskami fizycznymi, jakie zaistniały w ułamkach sekundy w jej wnętrzu. To byli ludzie z tych domów. Sąsiedzi poznawali ich nawet. Ocaleli jako spreparowane zwłoki, bo inni, a była ich większość, przestali w ogóle istnieć.
  Co spowodowało ich śmierć? Co wywołało tak potworną eksplozję, która unicestwiła dwa duże kompleksy budynków, pozbawiła życia przynajmniej kilkadziesiąt istnień? To nie były bomby lotnicze, ani tzw. "krowy" lub "szafy", które znaliśmy z efektów ich działania. To było coś bez porównania o większej sile niszczenia, coś bardziej potwornego. To coś ziało spod Pruszkowa,  wyrzucając gardzielą o średnicy 605 cm pocisk długości dwa metry wypełniony toną materiału wybuchowego. To była "Gruba Berta" - zwana również "Thor", działo kolejowe, które prowadziło nękający ogień na Śródmieście, ostatni bastion powstańczej Warszawy, po upadku innych dzielnic stolicy.
  Hoża znalazła się na kierunku tego ognia i była później szczególnie często nękana uderzeniami niszczących pocisków. Od Placu Trzech Krzyży aż do Kruczej zmieniła się w potworne kretowisko. Spopielałe kratery nadały jej księżycowy krajobraz, a życie na niej zupełnie zamarło.
  Budynek przy Hożej 19, róg Kruczej długie lata sąsiadował z olbrzymią łatą z granitowej kostki, odznaczającą się na odbudowanej jezdni. Ślad ten przestał istnieć dopiero po położeniu asfaltu. Zniknął - jak zniknęło i znika nadal większość śladów tamtych dni. Dni walki i bohaterstwa, ale również dni trwogi, bólu, męki i śmierci. Śmierci na ogół przypadkowej, niepotrzebnej i bezimiennej, gdy cmentarzem stała się każda ulica Warszawy.
 
  *          *          *
  VIII.
 
  Brama wypalonego domu północnej strony Alej Jerozolimskich patrzyła czarnym otworem w wylot ulicy Kruczej. Aleje przecinały Śródmieście Warszawy na dwie dzielnice - "Północ" i "Południe". Tu krzyżował się ruch łączników i patroli z morderczym ogniem karabinów maszynowych i dział czołgowych przyczajonych pod Dworcem Głównym i Muzeum Narodowym. Eleganckie niegdyś Aleje przerażały martwotą pola śmierci, zawalonego gruzem, połamanymi latarniami, wrakami wagonów tramwajowych w pajęczynie porwanych drutów i przewodów. Oba chodniki i jezdnię osnuwał ponurym woalem kurz i dymy.
  Oparty o zsiekaną odłamkami ścianę bramy odpoczywałem po przeprawie z Powiśla do Śródmieścia i czekałem na pozwolenie "skoku" na drugą stronę. Ruch przez Aleje był wstrzymany tego dnia od kilku godzin. Przestrzeń, którą trzeba było przebiec pod ogniem nieprzyjaciela, nie posiadała żadnych elementów dających osłonę. Jeszcze nie zbudowano barykady, która w późniejszych dniach ułatwiała ruch w kierunku południowym, gdyż z południa na północ szło się wtedy tunelem pod skorupą jezdni. Nie było jeszcze tych urządzeń, ułatwiających kontakt między obu dzielnicami Śródmieścia. Wzmożona obserwacja niemiecka i ostrzał zmusiły dowództwo placówki w bramie  do przerwania ruchu w obu kierunkach.
  Czekałem więc wtulony we wnękę bramy i patrzyłem poprzez barykadę Kruczej w jej perspektywę również osnutą dymami. Dolatywały z oddali grzmoty wybuchów i grzechot serii z broni maszynowej. Martwą ciszę nad Alejami ciął od czasu do czasu gwizd pocisków przelatujących przed bramą. W dalekiej perspektywie Kruczej krzyżowała się z nią Wilcza, gdzie miałem dotrzeć, do znajdującego się pod nr 9a dowództwa plutonu łączności "Scyzoryk".
  Nie zanosiło się na poprawę sytuacji, umożliwiającej skok przez Aleje. Niemcy kontrolowali przejście ogniem z kaemów, przeplatanym salwami dział czołgowych. Odgłosy te, dolatujące do nas wraz z pociskami, kontrastowały mocno z ciszą rozbitej i poranionej ulicy, martwotą stojących przy niej domów, zabarykadowanych, często już wypalonych lub porozrywanych na górnych piętrach wybuchami bomb i min. Czekałem wpatrzony w to wszystko, chwilami niewidzący, znużony i zamyślony. Czekałem cierpliwie.
  W bramie czekało jeszcze kilkanaście osób. Byli chłopcy i były dziewczyny. Napięcie oczekiwania koncentrowało myśli i uwagę na jednym problemie. Kiedy puszczą? Jak skakać? Każdy dla siebie analizował teren, widział siebie pokonującego tę niewielką przestrzeń, z tak jednak odległym drugim brzegiem, przy barykadzie zamykającej Kruczą.
  Uwaga oczekujących skoncentrowała się w pewnym momencie na rozmowie prowadzonej przez kilka osób, nieco podniesionymi głosami. Wywołała ją dziewczyna w szarej kurtce, ściągniętej mocno pasem, w granatowym berecie z biało-czerwonym proporczykiem. Nosiła drelichowe spodnie z nogawkami ściągniętymi nad kostkami i ciężkie sportowe buty. Nie miała żadnej torby ani chlebaka. Dowódca placówki stanowczo protestował, nie godził się na coś. Towarzyszący mu żołnierze popierali jego stanowisko. Zrozumiałem, że dziewczyna żądała pozwolenia na "skok", legitymując się jakimś papierem. Wyższe racje, które wynikały prawdopodobnie z przedstawionych  dokumentów, uzasadnione przez łączniczkę, rozstrzygnęły o decyzji. Dziewczyna skacze.
  Brama ożyła. Podniecenie tym, co będzie, zdmuchnęło ospałość oczekiwania. Poczyniono przygotowania do skoku, łączniczka otrzymała instrukcje od doświadczonej załogi bramy, jak ma biec. Poinformowano drugą stronę, aby była przygotowana na przyjęcie łączniczki. Informacje przekazano krótkimi okrzykami, w podobnej formie przyszło potwierdzenie zza barykady przy Kruczej.
  Zapadła cisza. Dziewczyna przeżegnała się i wyskoczyła z bramy biegiem. Czułem jak serce wali mi w piersiach, gdy wzrok uczepiony wątłej, skulonej postaci podążał za nią w zygzakach przez rumowisko ulicy. Biegła drobnymi, szybkimi krokami, klucząc i przeskakując napotykane przeszkody. Opasana rękami dla zmniejszenia pola rażenia, głowę wtuliła głęboko w ramiona.
  Szara plamka przemknęła przez chodnik po naszej stronie i szybko przemieszczała się nad jezdnią. Dobiegała do drugiego chodnika. Palce zaciśniętych rąk wpijały mi się w skórę dłoni. Trzymałem za nią wszystkie palce. Wszyscy je trzymaliśmy, modliliśmy się w napięciu, aby była już po drugiej stronie.
  Jak podcięta zwinęła się i padła przy krawężniku przeciwległego chodnika. Świsnęły pociski, przetoczył się stukot salwy od Muzeum Narodowego. Odpowiedział ujadaniem Dworzec Główny. Dziewczyna leżała skulona przy krawężniku.
  "Nie ruszaj się", padały rozkazy z obu stron. "Leż spokojnie". Nie ruszyła się... Leżała spokojnie... i tak już pozostała. Na wezwanie, aby dała znak ręką , czy żyje - nie odpowiedziała.
  Patrzyliśmy na siebie przybici tym co się stało. Dowódca placówki rzucił furażerką o ziemię i zaklął.
  Przygaśliśmy w obliczu tej śmierci, patrząc z żalem na leżące wśród rumowiska jezdni drobne ciało dziewczyny. Nagle uwaga wszystkich znów zaabsorbowana została tym, co działo się w bramie.
  Inna dziewczyna stała przed dowódcą, legitymując się przepustką. Twierdziła, że jest dublerką tej co zginęła. Ma to samo zadanie dostarczenia do dowództwa Śródmieście-Południe ważnych dokumentów. Nie było tym razem dyskusji. Rozkaz musiał być wykonany, niezależnie od ofiar.
  Cisza zaległa w bramie. Dziewczyna ruszyła szlakiem swej poprzedniczki. Gdy znalazła się na jezdni, szarpnęły powietrzem smugi świetlnych pocisków i gruchnęły z obu stron serie broni maszynowej. Biegnąc wśród szalejących nad jezdnią pocisków, łączniczka dopadła przeciwległego chodnika, gdzie runęła jak długa i potoczyła się po ziemi, zanim znieruchomiała rozpłaszczona.
  Krzyk przerażenia targnął powietrzem w bramie. Zdrętwieliśmy. Dziewczyna na chodniku poruszyła się. Żyła...!
  "Nie podnoś się" - padały okrzyki - "Czołgaj się. " Dziewczyna próbuje pełznąć, ale opada bezsilnie. Jest ciężko ranna. Z barykady przy Kruczej próbują jej pomóc, rzucają liny, później kotwiczki. Bezskutecznie. Bezradni i wściekli przekrzykujemy rady i polecenia z jednej strony ulicy na drugą.
  W podnieceniu sytuacją i próbami ratowania łączniczki nikt nie zauważył, kiedy wyprysnął z naszej bramy młody chłopak. Biegł, nie klucząc i nie schylając się, wprost do rannej. Powietrze szalało strumieniami pocisków. Chłopiec biegł. Dopadł do leżącej, chwycił za pas otaczający jej kibić i począł ją wlec po chodniku ku barykadzie.
  Patrzyliśmy na to oniemiali z otwartymi ustami. W napięciu czekaliśmy, kiedy szalony chłopak runie obok wleczonej łączniczki. Nic się nie stało, mimo nieprzerwanego trzasku i świstu pocisków podkreślających ostro dramatyczne sceny. Chłopiec dowlókł dziewczynę w pobliże barykady, zza której wyskoczyły dwie postacie i pomogły skryć się w jej przejściu.
  W bramie komentowano całe zdarzenie. Począł zapadać zmrok. Pod jego osłoną wszyscy oczekujący przeskoczyli na drugą stronę Alej.
  Łączniczka ocalała. Dostała wprawdzie kilka pocisków ale niegroźnie. Chłopak wyszedł z tej brawurowej eskapady nietknięty.
 
  *          *          *
  IX.
 
  Odległy, przeciągły ryk nakręcanej "krowy" szarpnął nerwami i zatrzymał mnie w miejscu.  Idący za mną chłopcy zniknęli jak zdmuchnięci z ulicy, kryjąc się po najbliższych bramach. Zwolniłem napięte mięśnie i zmusiłem się iść dalej.
  Wyszliśmy z kwatery "Scyzoryka", aby przynieść wodę z Mokotowskiej. Na Wilczej nie było żadnej studni. Od nas najbliżej było po wodę na Mokotowską. Pokonałem odruch strachu i szedłem dalej środkiem ulicy. Zrobiłem najwyżej dwa kroki, gdy pchnięty jakby przez kogoś od tyłu, skoczyłem ku najbliższej bramie, a w mózgu coś krzyknęło "uciekaj". Wpadłem do bramy, a z niej na klatkę schodową. Dopadłem wielkich, ciemnych drzwi na podwyższonym parterze. Chwyciłem za klamkę, gdy błysk eksplozji pozbawił mnie świadomości i czucia...
  Przenikliwa woń amoniaku wróciła mi przytomność. Rozkrzyżowany na wznak czułem na sobie gniotący ciężar. W przerażeniu szarpnąłem gwałtownie ciałem, próbując się wyswobodzić. Uświadomiłem sobie, że leżę przygnieciony drzwiami, do których dopadłem w popłochu. Pokonując z trudem ich ciężar, wyszarpałem ręce i głowę, a następnie resztę ciała.  Przez dym i kurz prześwitywały płomienie. Coś się paliło. Amoniak kręcił w nosie, dym dusił w gardle. Próbowałem powstać na nogi, ale padałem z powrotem na ręce. Na czworakach wylazłem przed bramę.
  Ulicę wypełniał kurz i dym. Prawie nie było widać przeciwległych domów. Nie mogąc powstać na nogi, posuwałem się dalej na czworakach w kierunku Kruczej. Od chwili odzyskania przytomności myślałem bez przerwy - co z Basią. Poszła odwiedzić swoją przyjaciółkę Rysie, która pełniła w tym czasie dyżur przy centralce telefonicznej na Kruczej.
  Zdołałem wreszcie stanąć na nogi. Biegłem jak pijany po zasypanej gruzem ulicy, pełnej skłębionego dymu i kurzu. Od strony Kruczej dochodził potworny ludzki ryk, potęgujący niesamowitość otoczenia.
  Ujrzałem go przez dym, dobiegający do skrzyżowania ulic. Siedział przy krawężniku chodnika po lewej stronie Wilczej. Masywna głowa na potężnym torsie wyje rozdziawioną jamą gardzieli, wybałuszając na mnie wysadzone obłędem oczy. Ręce wczepione w krawężnik podpierały duży korpus, przechodzący niżej w breję flaków i mięsa na rozlanej kałuży krwi.
  Człowiek żył jeszcze, czuł i widział. "Dobij" - zaryczał ociekającymi krwią i pianą ustami. "Dobij" - jęczało przeciągle w gulgoczącej gardzieli, a obłąkane oczy wychodziły z orbit.
  Stałem jak wryty, patrząc z przerażeniem na potworny kształt ludzki, na oczy wypływające z krwią i łzami z nabrzmiałej cierpieniem twarzy. Odruchowo sięgnąłem ręką po pistolet. Palce zawarły się na kolbie, gdy nagle panika ściągnęła mi skurczem skórę na twarzy i chwyciła za włosy. Uciekłem. Nie wytrzymałem. Nie mogłem się zdobyć na ten akt miłosierdzia. Uciekłem od potwornego, nieludzkiego widoku, choć treścią jego był człowiek. Mimo prawie dwóch miesięcy ocierania się o śmierć, rany i przeróżne okropności, które niósł ze sobą każdy niemal dzień - nie zdzierżyłem, uciekłem.
  Wpadłem na skrzyżowanie z Kruczą. Goniło mnie przeraźliwe wycie rwane paroksyzmami konania. Kruczą przebiegał patrol sanitarny z noszami. Wskazałem, gdzie jest ranny. Nic mu nie pomogą. Człowiek konał,  Ryk za przesłoną dymną cichł.
  Basię wraz z Krysią znalazłem w bramie domu przy Kruczej. Siedziały skulone i przytulone do ściany. Szare, zapylone wyglądały jak kamienne gnomy, stawiane przy narożnikach bram starych kamienic. Przerażenie jeszcze nie zeszło z ich twarzy. Pochowane w ramionach głowy i skurczone ciała z trudem prostowały się, gdy dopadłem do nich, chwytając w ramiona. Żywe i całe - dzięki Bogu.
  W następnym momencie ogarnęła mnie wściekłość na Basię. Też wybrała odpowiedni czas na wizyty. Sąsiednie domy porozrywały ciężkie pociski. Zewsząd dochodziły jęki z gruzów, po których biegały patrole sanitarne i grupy ludzi spieszących zasypanym z pomocą.
  Musiałem wracać do plutonu. Wrócili już szczęśliwie wszyscy, którzy wyszli ze mną po wodę, zaniepokojeni moją nieobecnością. Oberwałem od nich i od dowódcy plutonu. Widzieli do której bramy wpadłem, i co działo się z tym budynkiem, który  dostał pokaźną porcję pocisków. Wyrwane eksplozją drzwi, choć mnie przygniotły i potłukły, ocaliły mi życie. Wybuch wyrwał  je  z futryny i wraz ze mną, uczepionym klamki, wyrzucił z klatki schodowej do bramy.
  Dom ten stoi dziś przy Wilczej 7, odbudowany, ale zupełnie inny. Niezmieniony został budynek pod nr 9A, gdzie mieściła się kwatera "Scyzoryka". Przechodząc Wilczą, zaglądam w znajome, mroczne podwórko. Spoglądam też na ten sam, nie zmieniony krawężnik chodnika w pobliżu Kruczej. Widzę - wsparty na nim kadłub w kałuży krwi i słyszę nieludzki ryk konającego.
 
  *          *          *
  X.
 
  Dzień był wyjątkowo ciężki. Ciągnęliśmy linię telefoniczną przez gruzowisko domów, które tak niedawno stały jeszcze między Kruczą i Marszałkowską. Na gruzach leżały pourywane łuski pocisków rakietowych z ryczących wyrzutni nazywanych "krowami" lub "szafami". Ostrzeliwanie jak również lotnicze bombardowania wzmogło się ostatnio niepomiernie. Niemcy chcieli nas zmiękczyć po krótkim zawieszeniu broni, które doprowadziło do kapitulacji. Wyszło za kordon trochę kobiet z dziećmi i mężczyźni, którzy chcieli odejść.
  Z cywilami wyszedł również pułkownik "Jasio" - szef zrzutów. Nie były dla mnie przekonywujące oficjalne racje, dla których jakoby opuszczał Warszawę. Ciągle miałem w pamięci noc, kiedy słyszałem jego biadolenia. W panice posunął się do zerwania z mojego munduru opaski i _naramienników. Bał się potwornie.
  Nękani eksplozjami rwącymi się od rana do wieczora prawie bez przerwy, zaciskając zęby trwaliśmy w tym gruzowisku, wykonując już automatycznie nasze obowiązki. Linie telefoniczne były zrywane nieustannie. Bez przerwy więc czołgaliśmy się w gruzach i pyle podnoszonym kolejnymi wybuchami.
  Wrześniowa, słoneczna pogoda trwała. Wyblakłe w pyle i zasnute dymami niebo miało prawdopodobnie gdzieś wyżej barwę jesiennego błękitu. Tu na dole było szaro-białe, opalizujące miejscami lub mroczniejące w kłębach rudo-czarnych dymów, rozświetlanych nawet za dnia gorejącymi wokół pożarami.
  Rano zjedliśmy po spodku rozgotowanego krochmalu, okraszonego łyżeczką jakiegoś soku. Na obiad była codzienna "plujka" z jęczmienia grubo mielonego. Jadało się w żołnierskiej stołówce, ulokowanej na dziedzińcu pod gołym niebem, wśród rozbitych domów narożnej posesji, między ulicami Kruczą i Piusa. Łapczywie pożerana porcja "plujki" nie przez wszystkich została zjedzona. Spędził nas do piwnic nalot lotniczy. Stołówka została rozbita. Przez następny dzień trzeba będzie żywić się indywidualnie, zanim zostanie wznowione wydawanie posiłków.
  Dzień był ciężki, bo pracowaliśmy pod ogniem, w dodatku na gruzach, pod którymi zginęła wczoraj rodzina jednego z naszych żołnierzy. Pod wieczór zeszliśmy zmordowani do piwnic, aby w ich chłodzie odetchnąć po trudach dnia. Siedzieliśmy pod ścianami. W piwnicach biwakowali ludzie z rozbitych domów. Zorganizowali tam namiastkę mieszkań. Stały po kątach krzesła, fotele, stoliki i łóżka polowe.
  Ludzie ci prowadzili - prymitywizowane do troski o żarcie i wodę - życie jaskiniowców, pozbawionych światła lub świeczki. W takim świetle słabo rozróżnialiśmy siebie, a tym bardziej otaczających nas ludzi. Nasze rozmowy obracały się również koło sprawy żarcia. Licytowaliśmy się, co który by zjadł. Apetyty i marzenia wyszły poza sferę otaczającej nas rzeczywistości. Zjawiły się przed oczami wizje befsztyków, przeróżnych wędlin, ciast, tortów, łakoci. Pieniły się szampany, pachniała aromatyczna kawa, a po tym wszystkim owoce, egzotyczne i nasze, jabłka, gruszki i śliwki. Jest już wrzesień, są już soczyste węgierki z różowymi wnętrzami odchodzącymi od pestki. Nie wytrzymałem. Dość tego, a kromki chleba nie łaska? Zreflektowali się. Ucichli. Ucichło też w całej piwnicy.
  Zaszeleścił papier. Ktoś coś odwijał. Spojrzałem w tym kierunku. Na stojącym w pobliżu łóżku polowym, przykryta kołdrą czy kocami, leżała starsza kobieta. Miała gładko uczesane włosy, nobliwy profil spokojnej, rozświetlonej uśmiechem twarzy. Z rozwiniętego papieru podawała mi kromkę chleba.
  - Niech przynajmniej pana marzenia będą urzeczywistnione.
  Patrzyłem zażenowany na wyciągniętą ku mnie rękę z kromką chleba i nie wiedziałem, co począć. Duża kromka czarnego chleba z grubo mielonego ziarna skoncentrowała na sobie uwagę wszystkich. W podniosłej atmosferze ogólnej koncentracji wszystkich spojrzeń, przyjąłem ten chleb jak komunię.
  - Dziękuję, dziękuję serdecznie w imieniu kolegów i swoim. Komu zawdzięczamy to spełnienie marzeń?
  - Pani Mazaraki - zapamiętam na zawsze to nazwisko.
  Kromką chleba podzieliliśmy się jak opłatkiem. Wszedł w nas spokój i powaga jak po Komunii Świętej. Patrzyliśmy na siebie rozświetlonymi oczami. Trudy i trwogi dnia minionego spłynęły. Poczuliśmy się lepsi, wypoczęci, jacyś cicho radośni, bo ujrzeliśmy serce.
  Ilekroć trafiało mi się na przestrzeni minionych lat usłyszeć nazwisko lub poznać kogoś o nazwisku Mazaraki, widziałem wyciągniętą ku mnie kromkę czarnego chleba. Ja wtedy też miałem w piersiach serce.
 
  *          *          *
  XI.
 
  Obleciałem wszystkie okoliczne sklepy, na Karmelickiej, Marchlewskiego, Anielewicza, byłem na Nowotki, Stawkach i Smoczej. Wszędzie puste półki i żadnej nadziei na dostawę. Nikt nic nie wie.
  Jest piękny sierpniowy poranek. Niebo bez jednej chmurki, zapowiedź wspaniałego weekendu - tylko że bez chleba. Jest piątek, ostatnia możliwość, aby zdobyć coś do jedzenia, wolna sobota, niedziela i poniedziałek będą zupełnie jałowe, nic się nie kupi.
  Jestem mimo wszystko w lepszej sytuacji od tych, którzy nie mogą nawet sprawdzić, czy można coś dostać. Jako emeryt mam pod tym względem przewagę nad pracującymi. Oni - albo rezygnują z zakupów, jeśli w ogóle jest coś do kupienia, albo obciążają sumienie i stoją w kolejkach podczas godzin pracy. Wykorzystuję więc z czystym sumieniem mój status emeryta-kombatanta i biegam po Warszawie za chlebem.
  Minęło południe. Nasilający się na ulicach ruch w godzinach powrotu z pracy począł słabnąć. Pogoda trwała nadal, choć upał wyciskający pot na czerwonych twarzach rozbieganego tłumu zelżał, zapowiadając mniej uciążliwy wieczór.
  W specjalistycznym sklepie z pieczywem, który świecił również pustkami, uzyskałem wreszcie informację, że chleb będzie, że już go wiozą z Żerania. Byłem przez przypadek jednym z pierwszych w kolejce, która zaczęła gwałtownie rosnąć, rozciągać się jak ciało monstrualnego węża owijając wokół budynku, rwąc na przejściach i wjazdach, by znów dalej kontynuować swój meander ożywiony rozmowami, dyskusjami. Ja milczałem pochłonięty zadumą, refleksjami i falą narastających wspomnień z czasów jakże odległych.
  Wspomnienia przeniosły mnie z sierpnia 1981 roku w podobny wrzesień 1944. Tak samo mocno prażyło słońce, tak samo mocno czuło się w pulsującej krwi Polskę. I też nie było chleba, z tym że wtedy nie było zupełnie, bez  perspektywy spóźnionej dostawy. Wtedy chodziło się po namiastkę chleba, po jęczmień do browaru Haberbusza na Krochmalną.
 
  *          *          *
 
  Wyruszyliśmy z Wilczej 9A, gdzie mieściła się Centrala Telefoniczna plutonu "Scyzoryk". Prowadziłem dziesięcioosobową grupę żołnierzy z zadaniem dotarcia na Krochmalną i pobrania z zapasów browaru ziarna jęczmiennego. Miałem przepustkę i dyspozycję przydziału. Zaopatrzyliśmy się w worki. Broń wzięliśmy ze sobą, mimo że dojście prowadziło przez tereny znajdujące się w naszym posiadaniu. Na wszelki wypadek.
  Wymarsz po "chleb" rozpoczęliśmy również pogodnym rankiem. Kruczą do Alej Jerozolimskich przeszliśmy piwnicami. W owym czasie nie można było poruszać się po wierzchu bez narażenia na ostrzał snajperski, nękający ogień granatników, moździerzy i kolejówek. Aleje Jerozolimskie przechodziło się niskim tunelem, wygrzebanym między płytą betonową nawierzchni a skorupą tunelu średnicowego. Kilkudziesięciometrowej długości podziemną szczelinę przegradzały kable i rury, przecinające ją w poprzek na różnych wysokościach. Szczeliny oświetlały zawieszone na drucie żarówki zasilane z agregatu lub akumulatora, bo  elektrownia była już wtedy nieczynna.
  Prześlizgiwaliśmy się między przewodami, zahaczając o wszystko, co wystawało ze ścian kanału. Przeleźliśmy, prawie na czworakach, na drugą stronę. Wyjście znajdowało się w piwnicach domu, który spłonął już dawno, ale jeszcze ciągle buchały żarem jego wypalone ściany. Podwórkami, piwnicami, czasem przez ulice, przez rejon Brackiej, Widok, Chmielnej, Złotej i Marszałkowskiej dotarliśmy do ulicy Wielkiej.
  Prowadził nas przewodnik, przydzielony nam po przejściu Alej Jerozolimskich. Na Złotej i w okolicy widać było ślady działania "krów" i "szaf", bombardowań lotniczych i ciężkich dział kolejowych. Teren był pod ostrzałem z rejonu Dworca Głównego i kolejowej linii średnicowej. Naszą wysuniętą na tym froncie pozycję stanowiła Poczta Dworcowa.
  Przejście ulicą Złotą przebiegało normalnie. Skakaliśmy przez otwarte przestrzenie, ostrzeliwane przez nieprzyjaciela, posuwaliśmy się pod ścianami domów, lewą stroną ulicy. Przełaziło się przez leje i wyrwy po bombach, prześlizgiwało między ruinami domów, przez zwały gruzów i inne przeszkody, których nie było brak po drodze.
  Gdzieś za Sosnową zatrzymał nas patrol. Wyszli niespodziewanie z gruzów na pustą zupełnie i rozbitą ulicę, na której nie było śladów życia... Patrzyli na nas podejrzliwie. Kiwali głowami na okazane przepustki. Byli jacyś inni. Czuło się, że nie są zadowoleni z naszej obecności w tym rejonie. To nie byli nasi chłopcy, którzy powitaliby nas w tej gruzowej pustyni z radością, a przynajmniej z uśmiechem. "Nie pętajcie tu się zbyt długo" ostrzegali z nieprzyjaznymi minami. Podawali się za żandarmerię. Nasza broń budziła u nich jednak jakiś respekt. Poza tym nas było więcej.
  U zbiegu Złotej, Twardej i Żelaznej leżał przewrócony tramwaj. Teren był odsłonięty od strony południowej. W tym miejscu trzeba było skręcić w prawo, w gruzy po małym getcie, jak informował przewodnik. Zatrzymałem całą grupę w rozległej wyrwie i wykorzystując zwały oraz resztki ścian, podsunąłem się do tego tramwaju. Skoczyłem pod niego i padłem. Rwące blachy pociski rozszalały się nade mną. Szczęśliwie leżałem we wgłębieniu. Świst pocisków i jazgot dartej blachy przygniotły mnie do ziemi. Nie śmiałem nawet odwrócić głowy. Serie szły za seriami.
  Chłopcy krzyczą przez ten jazgot. "Nie ruszaj się, leż spokojnie". Przekręciłem się na bok i leżę. Widzę jak chłopcy penetrują otoczenie. Serie idą nie od strony nieprzyjaciela. Skoczyłem pod wagon tak, aby mnie chronił, ale ostrzał przyszedł również z innej strony. Odezwały się peemy moich chłopców. "Skacz, osłaniamy". W przerwie wrogiej serii skoczyłem i dopadłem wyrwy, z której wyruszyłem. Ostrzał ustał po jakimś czasie.
  Kryjąc się dokładnie, miejscami czołgając, sforsowaliśmy to groźne skrzyżowanie. Byliśmy w ruinach małego getta. Ulice Sienna, Śliska, Pańska zostały skotłowane wraz ze znajdującymi się między nimi domami. Pył wapienny i ceglany okrywał suchym, szarym całunem, kratery po wybuchach, pryzmy gruzu, fragmenty odartych ścian. Wszędzie groza i smutek niepomierny. Rwące się bez przerwy, gdzieś dalej, pociski dział, serie broni maszynowej, wybuchy granatów i zasnute dymami niebo nie zakłóciły wiszącej nad tym cmentarzyskiem ciszy śmierci.
  Gdzieś, między Pańską a Pereca trafiamy na ocalały na tym gruzowisku zespół budynków. Jest brama, jest podwórko i oficyny. Korzystamy z tej oazy i zatrzymujemy się na odpoczynek, siadając pod ścianami wyasfaltowanego dziedzińca. Domy nie były spalone tylko zdewastowane do cna. Okna i drzwi pozbawione nawet futryn ziały pustymi otworami, ukazując wnętrza mieszkań pustych i martwych. Ślady życia, które tu kiedyś istniało, pozostały jedynie w zróżnicowanych kolorach ścian.
  Nie mogłem usiedzieć pod ścianą. Krążyłem po podwórku, zaglądając przez martwe otwory okien do ziejących pustką wnętrz. Wskoczyłem na niski parapet okna oficyny, ukrytej w głębi podwórka. W dole mroczniało obszerne pomieszczenie, ni to piwnicy ni to niskiego parteru. Podłoga znajdowała się poniżej poziomu dziedzińca. Pomieszczenie było puste i stosunkowo mało zdewastowane. Bielone ściany wyglądały schludnie. Jedynie na podłodze czerniała duża pryzma czegoś, czego w pierwszej chwili wzrok, nie przyzwyczajony do półmroku, nie był w stanie odczytać. Przyjrzałem się uważniej. Była to duża kupa ziemi. Zaskakująco obco wyglądała ta ziemia w zszarzałym wnętrzu, pozbawionym jakichkolwiek przedmiotów. Zastanowiła mnie jej świeżość. Jakby dopiero co została tam zwalona.
  Zeskoczyłem z parapetu na tę pryzmę. Ugięła się pode mną elastycznie. Czyżby coś pod nią było ukryte? Może worki z ziarnem? Począłem rozgarniać butem ziemię. Pod jej cienką warstwą natrafiłem na tkaninę. Odgarniałem dalej. Sprężysta elastyczność pod nogami ujawniła najpierw fragment milanezowej, różowej bielizny, a następnie kształty kobiecych pośladków. Zeskoczyłem wstrząśnięty z tajemniczej pryzmy. Zacząłem obchodzić ją w  koło. Spod ziemi wypływały w kilku miejscach długie pukle włosów. Przerażające odkrycie zmusiło mnie do zbadania całej pryzmy. W efekcie odkryłem siedem trupów kobiecych, rzuconych na stos, przywalonych następnie ziemią.
  Co się tu stało? Ponury kurhan był świeży. Zwłoki sprężyste, narzucona ziemia jeszcze nie wyschła. To nie mogiła poległych. Ktoś musiał zamordować te kobiety. Ale kto? Nie zostały rozstrzelane przez Niemców, bo ten teren od początku Powstania był w naszych rękach. Nie ulegało wątpliwości, że to było morderstwo. Kim były te kobiety?
  Musiałem podzielić się z kimś tym odkryciem. Nie chciałem ujawnić całej grupie tej makabry. Wybrałem przewodnika, dorosłego, statecznego mężczyznę. Razem zbadaliśmy teren. Pod klatką schodową, jedynym zniszczonym fragmentem budynku, we wnęce dostępnej przez drewniane wąskie koryto, które odkryliśmy w rumowisku, znajdowało się siedem prycz, wąskich i ciasnych jak szuflady. We wnęce leżały porzucone puste puszki po konserwach i butelki, na pryczach barłogi z wiórów i jakieś szmaty.
  Obraz zaczął mi się konkretyzować. Był to teren małego getta. Wybucha Powstanie, ukrywające się Żydówki wychodzą z ukrycia pod klatką schodową. Jest druga połowa września. Zginęły dziś, wczoraj, przedwczoraj, nie wcześniej. Przeżyły półtora miesiąca Powstania. Co się stało później? Dlaczego nie żyją, a pogrzebane zostały jak padlina, bez szacunku dla śmierci człowieka. Nie czuliśmy się jednak powołani do prowadzenia dochodzeń. Przewodnik przekaże informacje o makabrycznym odkryciu dowództwu Śródmieścia północnego. Nic tu nie zdziałamy. Pozostawiamy w sterczącym wśród gruzów kompleksie budynków ponurą tajemnicę. Odchodzimy, aby wykonać nasze zadania, a mnie uparcie kojarzy się to odkrycie ze spotkanymi na Złotej domniemanymi żandarmami.
  U Haberbusza na Krochmalnej napełniliśmy worki jęczmieniem, odczekawszy niezbyt długą kolejkę. Wydawanie szło sprawnie przy zdyscyplinowaniu zgłaszających się i dobrej organizacji. Droga powrotna do przejścia przez Aleje Jerozolimskie była mniej dramatyczna. Przyszliśmy w dobry czas, bo właśnie uruchomiono przejście, które było przez kilka godzin przerwane na skutek wzmożonego ostrzału przez Niemców. Droga powrotna prowadziła z bramy wypalonego budynku, przez jezdnię i chodnik, między obustronnie ułożonymi barykadami z worków z piaskiem, wprost na prawy narożnik ulicy Kruczej.
  Wielokrotnie niszczone i odbudowywane przejście miało między workami mnóstwo rozsypanego piasku. Biegło się jak po plaży, w dużym pochyleniu, gdyż osłona nie była zbyt wysoka. Trasa między workami była kręta. Kiedy moi chłopcy przebiegli szczęśliwie na drugą stronę, wyruszyłem jako ostatni z grupy. Dobiegałem do końca, narożnik domu przy Kruczej był już na wyciągnięcie ręki, gdy zawadziłem nogą o coś wystającego z piasku i runąłem jak długi. Worek z jęczmieniem zsunął mi się z pleców i wbił mi twarz w piasek. W tym momencie ziemią i powietrzem targnęła krótka eksplozja, coś się nade mną przewaliło z szumem.
  Zerwałem się i skoczyłem ku narożnikowi domu dziwnie lekki. Trzymany kurczowo worek był pusty. Obskoczyli mnie koledzy. "Cały? Nic ci nie jest?" "Cholera, jęczmień poszedł" - odpowiedziałem. "Głupstwo, inne worki są całe". Odłamki pocisku czołgowego, który uderzył w barykadę, zsiekły ze mnie worek z jęczmieniem. Przypadek, że się w tym momencie potknąłem, uratował mi życie.
  Do plutonu przynieśliśmy jeden worek jęczmienia mniej. I tak nieźle, będzie co jeść przez jakiś czas. Będzie namiastka chleba, zupa "plujka" z ziaren zmielonych na młynkach do kawy, będą placki smażone na klarowanym pokoście, bo innego oleju nie było, za to z cukrem. Był on naszym ostatecznym ratunkiem, jak już nic nie było - cukier był.
 
  *          *          *
 
  W specjalistycznym sklepie z pieczywem dostałem o godzinie ósmej wieczorem 4 gorące bochenki chleba.  Sprzedaż przedłużono do dziewiątej, choć sklep powinien być zamknięty o siódmej. Przyzwoici sprzedawcy, nie zostawiali chleba do poniedziałku.  Przez trzy dni był by sczerstwiał. Będzie co jeść na kolację przez trzy dni weekendu. Szkoda tylko, że herbatę będę pił gorzką i nic nie usmażę. Cukru nie zostało ani grama, a oleju już dawno nie udało mi się zdobyć.
  Jakby nie było. chleb jest prawdziwy i nikt do nas nie strzela. Przecież minęło już tyle lat od tamtych zdarzeń. Po co o nich myśleć? Ale na refleksje, na pewne skojarzenia - na to już nie ma rady. Dotyczą one również tego, co zdarzyło się wtedy na terenie małego getta.
 
  *          *          *
 
  Ucichł grzmot wybuchów, ryczenie "krów" lub "szaf", serie broni maszynowej i pojedyncze strzały. Pozostał jedynie ogień płonących domów i ogarniający całe miasto dym.
  Koniec walki. Koniec Powstania. Kapitulacja. Poprzedziło ją dwukrotne zawieszenie broni. Stawiane warunki, dla nas nie do przyjęcia, wznawiały walkę, a uderzenia wroga były tym okrutniejsze. Perfidna pomoc radziecka, tak spóźniona, potęgowała agresję i zwiększała nasze straty. Nacisk aliantów na Niemców spowodował, że wreszcie uznali nas za armię, za kombatantów i postawili warunki, które mogliśmy przyjąć i skapitulować. Przestali nazywać nas "Banditen", a nawet określali niejednokrotnie jako "Freicheitskamfer".
  Ludność cywilna opuściła miasto, nas czekała, zgodnie z konwencją genewską - niewola w obozach jenieckich. Aby trafić do jednego obozu z Basią, nie rozstawać się znów, trzeba ulokować się w którymś ze szpitali, bo dla nich były koedukacyjne obozy jenieckie.
  Zgłosiłem się do szefa sanitarnego Okręgu Warszawa-Śródmieście Południe, lekarza majora Buraczewskiego, którego znałem z konspiracji i jeszcze z CWSan. Zaproponowałem pracę w szpitalu wraz z żoną. Przyjął mnie z otwartymi ramionami proponując, abym zabrał ze sobą kilku chłopców, sanitariuszki i łączniczki z mego oddziału. Byłem już podporucznikiem. Dostałem funkcję oficera sanitarno-administracyjnego w szpitalu ortopedycznym, którego ordynatorem był lekarz mjr Michał Grobelski.
  Moi chłopcy i dziewczęta bardzo się ucieszyli, że pojedziemy razem do jednego obozu. Zaraz też zabraliśmy się do zaopatrywania szpitala w potrzebne rzeczy jak materace, bieliznę pościelową, koce, kołdry, no i żywność. Wszystko to wyciągaliśmy z opuszczonych domów i piwnic skazanych na spalenie przez Niemców, którzy już rozpoczęli tę akcję przy użyciu tzw. Flammenwerferów.
  Dnia 11 października opuściliśmy Warszawę. Opuściliśmy dymiące i dogorywające jeszcze zwłoki naszego ukochanego miasta, w którym pozostali jedynie ci, którzy oddali za nie życie.  Z zaciśniętymi gardłami i łzami w oczach ładowaliśmy się wraz z naszymi rannymi do wagonów towarowych na tzw. "Syberii", bocznicach kolejowych przy ulicy Towarowej. Ruszyliśmy na zachód, do Niemiec. Wojna trwała, choć jej koniec zapowiadał się bliski i zwycięski. Nas czekała jeszcze niewola i niewiadomy jej przebieg do dnia wyzwolenia, zakończenia wojny. Jechaliśmy w nieznane. Szczęśliwie razem.
 
  *          *          *
  XII.
 
  Zeithain leży pięć kilometrów od Łaby, na wschodnim jej brzegu, w pobliżu miasta Strehla i Riesa. Strehla to kiedyś Strzała, stanica Chrobrego na zachodnim brzegu Łaby. Kriegsgefagenen Lager w Zeithain był Reserwelazaret’em, to znaczy szpitalem rezerwowym dla jeńców. Jako szpital stanowił koedukacyjny obóz jeniecki. Fakt ten wpływał na atmosferę oraz charakter tego środowiska.
  Byliśmy razem z Basią, choć mieszkaliśmy w innych barakach. Małżeństw jak nasze przebywało w obozie wiele. Były również dzieci, szczególnie rodzin lekarskich. W obozie zostało zawartych kilka nowych małżeństw. Mieliśmy dwóch księży, zorganizowaliśmy kaplicę. Urodziło się kilkanaścioro dzieci. Były pary zakochanych, a nawet prostytutki warszawskie z ulicy Kruczej, które w czasie Powstania walczyły jak inni, teraz wróciły do profesji za papierosy i inne smakołyki z paczek UNRA.
  Życie w naszym obozie układało się więc inaczej niż w innych obozach jenieckich. Mimo dramatycznych, a nawet tragicznych zdarzeń, które miały miejsce w czasie tych ośmiu miesięcy niewoli, było barwne i urozmaicone przez sam fakt pobytu w nim kobiet.
  Pierwsze miesiące mieliśmy głodne. Niewielkie racje chleba i margaryny starczały na jeden łyk, a tak to brukiew, a nawet jej łupiny wybierane ze śmietnika. Sytuacja żywnościowa uległa zmianie, jak zaczęliśmy dostawać paczki z UNRA i Czerwonego Krzyża. Dotarły do nas tuż przed Bożym Narodzeniem, więc Wigilia była radosna. Wspaniale wypadł Sylwester w baraku nr 3, zajmowanym przez męski personel administracyjno-sanitarny. Pełniłem w nim funkcję komendanta. Sylwester był barwny i kolorowy, w scenerii karczmy żydowskiej, strojach przeróżnych - od fraków do egzotycznych strojów hinduskich, azjatyckich i polskich ludowych.
  Były zaproszone panie w pięknych sukniach z dekoltami, pantoflach na wysokich obcasach i biżuterii. Wszystko przemycone z Warszawy. Zaprosiliśmy dwóch oficerów Wehrmachtu, życzliwych nam i pomocnych. Jeden z nich, Asistenzaret-Leutnant, baron austriacki, był szczególnie dla mnie życzliwy. Przywoził mi bezinteresownie z Lipska i Drezna farby, pędzle i papiery do malowania
  Prima Aprillis zakwitł na wierzbach płaczących, które rosły przy głównych alejach obozu, zwanych Alejami Jerozolimskimi i Aleją Generała Sikorskiego. Sanitariuszki i zdrowe dziewczyny poświęciły noc, aby na gałązkach wierzb zawiązać wielobarwne kokardki z włóczki. Kwiatków tych były tysiące. Wierzby płonęły wszystkimi kolorami tęczy we wschodzącym słońcu. Nawet Niemcy z Lagerkomando przybiegali by podziwiać tę wczesną wiosnę w naszym obozie.
  Śmigus-dyngus przyniósł nowe przeżycia. Lało się całymi kubłami w barakach i poza nimi. Atak na barak zdrowych dziewcząt skończył się kompromitacją chłopaków, którzy go atakowali. Na golasa uciekali przez otwory w dachu. Aleje obozowe spływały wodą. Dostało się nawet sierżantowi Holz’owi, który groził, że będzie strzelał, a w efekcie uczestniczył w ogólnym laniu. Maciek Piechytka pływał na pryczy w naszym baraku.
  Była sfingowana wizyta przedstawicieli Czerwonego Krzyża z Genewy. Poprzebierani w futra i kapelusze nasi ludzie wywiedli Niemców w pole tak skutecznie, że tamci nie mieli o to pretensji, a podziwiali kunszt inscenizacji.
  Naloty amerykańskie na ukryte w lasach magazyny amunicji odnosiły się z szacunkiem do wymalowanych na dachach liter POW i Czerwonych Krzyży. Niejednokrotnie  kiwali nam skrzydłami przelatując nisko nad barakami.
  Zbombardowane magazyny amunicji w sąsiednich lasach dały nam niesamowite widowisko. Eksplodujące rakiety były nieoglądaną nigdy przedtem feerią kolorów, fontannami światła spływającego z nieba ku ziemi.
  Potężne fale bombowców amerykańskich sunęły ku Berlinowi. Drezno i Lipsk leżały już w gruzach. Załoga niemiecka skwapliwie uczyła się od nas powiedzenia "I am surrender", które nakazywali im alianci.
  W nas kwitła nadzieja. Dzień godziny "O" zbliżał się. Byliśmy do niego przygotowani i pełni wiary, że zostanie uwieńczony sukcesem. Tym razem zwycięstwo będzie nasze. Zrzucimy z siebie niewolę.
 
  *          *          *
  XIII.
 
  Ostre uderzenie spadło na dach baraku jak strzał z bicza. Przysiadłem odruchowo z wrażenia. Pozostał jeszcze refleks reagowania na strzał. Był to istotnie strzał. który przyniósł w konsekwencji nie tylko efekty dźwiękowe.
  Minęło sześć miesięcy pobytu w szpitalu - obozie jenieckim "Zeithain". W październiku, dokładnie 11-go października 1944 roku, opuściliśmy płonące ruiny Warszawy, aby po różnych perypetiach wylądować w tym właśnie obozie - jeńców wojennych AK. W baraku nr 3, tzw. "trójce" zamieszkałem jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Okoliczności tego zakwaterowania były wynikiem złożonych układów i sytuacji. Obaj ze Stasiem, który miał tylko dwie belki kaprala podchorążego, a ja już gwiazdkę, zamieszkaliśmy w części oficerskiej "trójki". Było w niej kilkunastu oficerów i podchorążych różnych stopni. Basia od początku pobytu w obozie zakwaterowana była na 18-ce, baraku przeznaczonym dla sanitariuszek.
  Pełniłem funkcję komendanta "trójki", obu jej części, oficerskiej i ogólnej, w której moim zastępcą był sierżant. Staś został adiutantem pułkownika Strehla, polskiego dowódcy szpitala. Poza pełnieniem tej funkcji prowadził naukę języka niemieckiego wśród żołnierzy z ogólnej części tego baraku.
  Tego właśnie wieczora siedział przy stole tuż za "celtą", oddzielającą naszą część baraku od ogólnej. Jego uczniem był tym razem jeden z trzech Zdanowskich. Siedział po drugiej stronie stołu, naprzeciw Stasia. Słyszałem wyraźnie pytanie i odpowiedzi. Byłem właśnie zajęty wytłaczaniem w blasze z puszki po konserwach jednego z ryngrafów, na które dostawałem stałe zamówienia i otrzymywałem honoraria w papierosach lub innych artykułach z paczek UNRA. W naszej części baraku było wtedy stosunkowo cicho, bo nieliczni obecni czytali leżąc na pryczach.
  Słyszałem więc wyraźnie jak Staś polecił Zdanowskiemu odmieniać: "zostałem postrzelony przez posterunek". Ten powtórzył odmianę w pierwszej osobie, a gdy zaczął "du bist... " padł strzał. Odebrałem go raczej jako uderzenie kijem w dach baraku niż strzał z bicza.
  Ktoś krzyknął, światło zgasło po obu stronach przegrody. Skoczyłem na tamtą stronę pod celtą. Już zapalono świeczkę. Staś skurczony siedział przy stole, uciskając prawą dłonią swoje lewe ramię. Zdanowski trzymał przed sobą lewą dłoń, zakrwawioną i pozbawioną dwóch środkowych palców.
  Rannym udzielono natychmiast pomocy. Staś miał powierzchowną ranę mięśni lewego ramienia. Pocisk przeszedł, można powiedzieć, pod pachą. Zdanowski stracił dwa palce, a trzeci był lekko uszkodzony. Pocisk uderzył go następnie w obojczyk, pozostawiając siny ślad i osunął się za koszulę.
  Podniecenie wypadkiem stopniowo minęło. Zaczęto się zastanawiać, skąd padł strzał i dlaczego. Rozejrzeliśmy się po baraku, ustalając tor pocisku. Pocisk przyszedł z zewnątrz. Przebił ramę okienną, rozbił słoiczek z guzikami, który stał na oknie, dało to dodatkowe efekty akustyczne, no i poranił naszych dwóch kolegów. Tor pocisku wskazywał wyraźnie, że został on wystrzelony z wieży strażniczej obok naszego baraku. Co było powodem strzelania?
  Sprawdziliśmy natychmiast zaciemnienie okien, które obowiązywało od zmroku. Zaciemnienie było w porządku w całym baraku po obu jego stronach. Nie stwierdzono najmniejszej nawet szparki, przez którą mogło przenikać światło. Szczególnie uważnie sprawdziliśmy okno, do którego strzelano. Zaciemnienie było idealne.
  Następnego dnia dostałem "po uszach". Wypadek zameldowałem pułkownikowi Strehlowi. Interweniował w Lagerkomando. Niemcy oświadczyli, że zgodnie z ostrzeżeniem strzelają do okien nie zaciemnionych. Tłumaczenie, że zaciemnienie było komisyjnie sprawdzone i nie budziło zastrzeżeń - skwitowano "es musste nicht gut werduhkelt  sein"...
  Jako komendant odpowiadałem za cały barak. Ktoś musiał być winien. Otrzymałem oficjalną naganę od pułkownika Strehla. Obciążył mnie odpowiedzialnością za zranienie kolegów. Nie pomogły zaprzeczenia ze strony poszkodowanych, mojego zastępcy sierżanta, który miał pod pieczą część ogólną, ani komisji, która sprawdzała stan zaciemnienia po strzale. Musiał być winny, musiałem być nim ja, bo byłem komendantem baraku i oficerem.
  Mimo pocieszania przez pułkownika Będkowskiego, zastępcy Strehla, który tłumaczył mi, że to tylko dla rozładowania sytuacji, że to tylko wobec Niemców obciąża się mnie odpowiedzialnością za wypadek, czułem się pokrzywdzony i upokorzony. Nie żałowałem też słów goryczy, których przyszło mi potem niejednokrotnie żałować. Były to słowa, niestety prorocze, wypowiedziane w dużym napięciu, prowokujące, złowróżbne słowa - które nie powinny były być wypowiedziane. Powiedziałem pułkownikowi Strehlowi:
  - "Strzelają, bo krew ich zalewa, że my siedzimy tu bezpiecznie, podczas gdy ich rodziny giną pod amerykańskimi bombami. Ten strzał do baraku był pierwszym, ale nie ostatnim. Przekona się pan, że będziemy mieli jeszcze trupy..."
  Tydzień później, zaledwie tydzień - pada strzał z sąsiedniej wieży, tym razem do baraku żeńskiego, baraku sanitariuszek.
  Był wieczór 13 marca, imieniny Krystyny. Po całodziennym dyżurowaniu w baraku chorych, Krystyna Nogaj siedziała w bieliźnie na swojej górnej pryczy, rozmawiając z sąsiadką z dolnego łóżka, która stała obok, przygotowując się do snu.
  Rozmawiały, gdy padł strzał, a na stojącą przy pryczy dziewczynę chlusnęła krew zalewając jej twarz. Krzyknęła przerażona przecierając oczy. Krystyna leżała w kałuży krwi buchającej z otwartego serca. Zginęła w ostatnich godzinach dnia jej imienin. Tego dnia, w którym jej mąż w obozie jenieckim  Muhlberg, naszym "macierzystym" Stammlager IVB, oddalonym jedynie dwanaście kilometrów był myślami i sercem przy swojej żonie, spokojny, że teraz w jenieckim szpitalu nic jej nie grozi.
  Przeklęte, złowróżbne słowa. Za te słowa czułem się odpowiedzialny. Z ich powodu mam poczucie winy po dzień dzisiejszy. Poczucie winy za słowa i za ten strzał. Nie za ten pierwszy. Za ten ostatni.
  Pogrzeb Krystyny Nogaj poprzedziła manifestacja całego obozu. Niemcy nie odważyli się strzelać, choć grozili. Była komisja Czerwonego Krzyża z Genewy. Poległą pochowano z honorami. Uczestniczyłem w tym pogrzebie ze ściśniętym sercem, mimo że śmierć wtedy spowszechniała, że dziewczyny prawie nie znałem.
 
  *          *          *
  XIV.
 
  Tym razem miała to być nie godzina "W" lecz godzina "O". Przygotowywaliśmy się do niej od pierwszych dni pobytu w obozie. Służyć miała tej akcji broń, przywieziona z Warszawy w opatrunkach gipsowych na rannych, amunicja ukryta w puszkach przeznaczonych na mokre bandaże gipsowe.
  Istniał sztab akcji, wywiad i łączność, w której uczestniczył nawet jeden z oficerów Wehrmachtu, leutnant - Asistenzartet, nota bene austriacki baron. Była grupa komandoska, której zadanie polegało na cichym opanowaniu Lagerkomando, zniszczeniu łączności zewnętrznej, wzięciu do niewoli dowództwa, warty i przejęcie znajdującej się tam broni. Były oddziały zróżnicowane liczebnie w zależności od przeznaczonych dla nich zadań.
  Ja byłem dowódcą kilkunastoosobowej grupy, która miała uderzyć na dwie wieże strażnicze, akurat w sąsiedztwie dwóch latryn - damskiej i męskiej. To były te dwie wieże, z których w marcu padły fatalne strzały raniąc Stasia Iwankiewicza, Zdanowskiego i zabijając Krystynę Nogaj.  W fakcie, że miałem dowodzić w akcji na te właśnie wieże, była jakaś sprawiedliwość losu. Uczestniczyłem przecież w tamtych wydarzeniach w dziwnie irracjonalnej formie. Przypadek dawał mi możliwość odwetu, wyrównania rachunku z tymi fatalnymi wieżami.
  Naszej ustabilizowanej sytuacji w obozie zagroziła ewentualność ewakuacji. Mieliśmy jeszcze duży procent ciężko rannych i każda forma transportu mogła być dla nich niebezpieczna, a może wręcz zabójcza. Obóz-szpital oznakowany był godłami Czerwonego Krzyża i napisami POW. Byliśmy tu bezpieczni przed atakami lotnictwa alianckiego. W transporcie, w drodze mogło być różnie.
  Nasze dowództwo zdecydowało, że obozu nie opuścimy i będziemy się bronić wszelkimi sposobami przed ewakuacją. Jej prób, podejmowanych w lutym i marcu nie udało się Niemcom zrealizować w wyniku akcji opóźniających, dezorganizujących. W kwietniu sytuacja na frontach uległa tak gwałtownej zmianie, że z ewakuacji albo zrezygnują, albo przeprowadzą ją na siłę.
  Byliśmy na to przygotowani. Nasz wywiad pracował. Mieliśmy łączność z obozem w Muhlbergu i sąsiednimi częściami naszego obozu - włoską, francuską i radziecką. Ustalone zostały formy i zakresy współpracy.
  My zdobywamy Lagerkomando i teren naszego szpitala, Włosi - swój teren i znajdującą się na nim pocztę, Francuzi - swój teren, Rosjanie - swój teren i znajdujące się na nim magazyny broni. Zdobyty obóz ubezpieczamy i bronimy wspólnie przed atakami z zewnątrz, obsadzając wyznaczone stanowiska.
  Realizacja tych zadań potoczyła się nieco inaczej. Do akcji zbrojnej przystąpiliśmy tylko my i obóz radziecki. Włosi i Francuzi siedzieli w barakach pod pryczami. My zdobyliśmy, tak jak było zaplanowane, Lagerkomando, nasz obóz oraz obóz włoski z Vorlagrem. Sowieci zdobyli swój obóz, magazyny broni i obóz francuski.
  Polski obóz liczył około 2500 ludzi, włoski 3000, francuski 5000, a radziecki aż 30 000 jeńców. Tak wyglądały z grubsza ramy i tło tych kilku zaledwie godzin, które przyszło mi przeżywać jako ostatni akt toczonej od pięciu lat walki z Niemcami, uwieńczonej tym razem zbrojnym sukcesem. Tym razem nie my kapitulowaliśmy. Obóz został zdobyty, dowództwo niemieckie wzięte do niewoli w niespełna dwie godziny i to na trzy dni przed przejściem przez nasz teren frontu, i na dwa tygodnie przed formalnym zakończeniem wojny na wszystkich frontach.
  Akcję rozpoczęliśmy o godzinie drugiej w nocy, a zwycięstwo przypadło na godzinę czwartą nad ranem 23 kwietnia 1945 roku, w dniu imienin Jerzego i Wojciecha. Ładny prezent na moje imieniny.
  Zdobycie wieży przy żeńskiej latrynie przebiegało bez dramatycznych akcentów. Wartownik wezwany do opuszczenia wieży zszedł z niej z podniesionymi rękami, bez broni i pomaszerował w pole, tak jak mu kazaliśmy. Ogrodzenie z drutów, kopnięte przeze mnie, runęło bez użycia narzędzi, a my wpadliśmy na wieżę zabierając broń - CKM, karabin, granaty i rakietnice. CKM okopaliśmy pod wieżą, zostawiając trzyosobową obsługę i ruszyliśmy biegiem do następnej wieży. Biegliśmy drogą po zewnętrznej stronie obozu wśród tłumu niemieckich uciekinierów, zdążających ku Łabie i nie zwracających na nas uwagi mimo biało-czerwonych opasek, broni  w rękach i polskich orłów na czapkach.
  Ta droga to "Alte Sachsische Reichsstrasse". Z opuszczonej przez strażnika wieży zabrałem następny CKM z amunicją, karabin i granaty. Obsadziłem stanowisko pod tą wieżą, sąsiadującą z latryną męską.
  Tak więc mamy obie wieże i broń z nich. Zadanie zostało wykonane bez jednego wystrzału, mimo że w czasie biegania między wieżami natknęliśmy się w uciekającym  tłumie cywilów na grupę kilkunastu uzbrojonych esesmanów. My nie strzelaliśmy i oni nie strzelali. Przeszli z opuszczonymi głowami obok nas, rzucając "schmeisery" i inną broń.
  Północna strona obozu była więc w naszych rękach. Z meldunków dowiedzieliśmy się, że Lagerkomando zostało zdobyte. Zginęli jedynie wartownicy niemieccy. Obóz włoski też został przez nas opanowany wraz z Vorlagrem.
  Jedynie na terenie zdobywanym przez jeńców radzieckich słychać było strzały i wybuchy. Tam były magazyny broni. Walka nie trwała jednak zbyt długo. Ranek 23 kwietnia został uwieńczony sukcesem zdobycia całego obozu, wiwatami i ogólną radością. Przestaliśmy być jeńcami. Obóz był nasz. W dniu moich imienin.
 
  *          *          *
  XV.
 
  Zdecydował sen. Rozważaliśmy z Basią czy udać się na zachód, do strefy amerykańskiej, jak wielu z naszego obozu, czy wracać do kraju z szykującymi się właśnie pierwszym transportem, wozami z konnym zaprzęgiem. Francuzi i Włosi już wyruszyli w swoje strony. U nas było najwięcej ciężko rannych, więc tylko zdrowi szykowali się do drogi. Leżący pozostawali wraz z personelem sanitarnym. Ubezpieczenie obozu przejęli Rosjanie.
  Jako dowodzący grupą ubezpieczającą obóz, otrzymałem od sowieckiego pułkownika Leontiewa dyplom z podziękowaniem za uratowanie patrolu radzieckiego, zaatakowanego niespodziewanie przez grupę Wehrmachtu.
  Nic nie stało na przeszkodzie, abyśmy oboje z Basią opuścili obóz, choć żal było zostawiać w nim leżącego jeszcze po postrzale Stasia Iwankiewicza, ale on namawiał nas, aby wyjść z obozu, bo już zaczęli zjawiać się w nim funkcjonariusze NKWD.
  Zdecydował sen, bo w nocy poprzedzającej decyzję śniło mi się, że: "Wszędzie dobrze, lecz najlepiej w domu". Basia z pobłażliwym uśmiechem przyjęła tę sugestię. Postanowiliśmy wracać do kraju.
  Nasz niewielki, dwuosobowy wózek został doczepiony do dużego wozu ciągniętego przez dwa perszerony. W wózku osłoniętym plandeką mieliśmy nasze rzeczy oraz łoże na dwie osoby. Wszyscy mężczyźni zostali uzbrojeni w karabiny, pistolety maszynowe, granaty i broń krótką. Sowieci zezwolili zabrać broń ze sobą, bo wracaliśmy przez tereny, na których było jeszcze dużo rozbitych lecz uzbrojonych grup Wehrmachtu, SS i Wehrwolffu. Wracaliśmy transportem ubezpieczonym, szczególnie czujnym na nocnych postojach.
  Wiosna, jakby czując, że wojna się skończyła, roztoczyła przed nami swoje uroki. Piękne zielone lasy, miejscami wypalone po niedawnych bitwach, szybko zacierały ślady zniszczeń. Jaśniały przeróżne kwiaty bogactwem kolorów, które rozświetlały roje świetlików i błyszczące gwiazdy na czystym i cichym niebie. Zniknęły ławice amerykańskich eskadr, ucichł grzmot rozpruwanego przez nie nieba. Świat otuliła cisza i spokój, był maj.
  Trafialiśmy czasami na ślady dramatów, które rozegrały się na tym terenie. Popalone i porozrywane czołgi niemieckie i sowieckie leżały przy drogach i na polach. Wypalone lasy zachowały jeszcze w podłożu żywy żar ognia. Wystarczyło trącić kijem spopielałe podłoże, by buchnęły płomienie. Przyroda walczyła z nimi zajadle i dusiła popioły niespożytą energią i siłą odtwarzania. Natura wracała do życia.
  My też powracaliśmy. Noce spędzaliśmy na biwakach pod gołym niebem lub w opuszczonych zabudowaniach rozległych dworów czy nawet zamków. Trasa wiodła z Zeithain przez Elsterwerda, Hoyerswerda, Weisswasser, Forst, Sagan, Sprotau Neusalz do Sławy. Trasę skracaliśmy, wykorzystując przejezdne drogi. Miasta przeważnie leżały w gruzach.
  Pewnego wieczoru zatrzymaliśmy  się na nocleg nad sztucznym jeziorem, które powstało z urobiska rudy żelaza. Rejon ten nazywał się Schwarze Heide, a jezioro Eiserne See. Długość jeziora dwa kilometry, szerokość kilkaset metrów. Zwierciadło wody znajdowało się co najmniej dziesięć metrów od poziomu płaskiego terenu, od którego ku wodzie schodziły pochylnie wyrobione w brzegach. Jezioro było użytkowane jako teren sportowy o czym świadczyły zabudowania pawilonowe, usytuowane w pobliżu pochylni, które stwarzały dogodne warunki noclegu.
  Zanosiło się na burzę. Ciężkie, rozświetlone zachodem chmury przesuwały się nad taflą jeziora, wywołując efekty grozy, odrealniające całe otoczenie. Narastający w nas niepokój rozdarł grom - nie z jasnego nieba, lecz od ziemi, ku chmurom. Rozszalały się przedziwne wyładowania w formie piorunów i błyskawic, strzelając z dołu ku górze i z góry w dół. Kolory tęczy rwały się w skłębionych chmurach. Grzmoty o przedziwnej fonii niosły się po okolicy, stwarzając niespotykane zawirowania dźwiękowe. Krótkie eksplozje i długie wycia wybuchów rozlegały się ze wszystkich stron.
  Przyzwyczajeni do wybuchów w bombardowanej przez dwa miesiące Warszawie, teraz czuliśmy się tak, jakby miał to już być koniec świata. Wtuleni w zabudowania trzymaliśmy za uzdy konie, które drżały z obłędem w oczach.
  W pewnym momencie na drugim brzegu wyrobiska zaczęła rosnąć kula świetlna, która doszła do olbrzymich rozmiarów. Potoczyła się po pochylni ku wodzie, a zetknąwszy się z nią eksplodowała w krótkim grzmocie i błysku, który przyćmił inne wyładowania. Był to piorun kulisty, niesamowity w otaczającej go scenerii. Piorun ten rozładował sytuację. Grzmoty i błyskawice zaczęły cichnąć i blednąć, natomiast z nieba runął obfity deszcz.
  Noc minęła spokojnie, a ranek przyniósł znów pogodne, wiosenne niebo. Dalsza droga przebiegała bez większych atrakcji. Pogoda dopisywała. Tak dotarliśmy do Sławy, już na terenach polskich. Wozy, konie i broń przekazaliśmy stacjonującej tam jednostce Wojska Polskiego. Żołnierze przyjęli nas serdecznie, jak towarzyszy broni. Zorganizowali skład wagonów osobowych, którym następnego dnia wyruszyliśmy do Łodzi. W Poznaniu mieliśmy przesiadkę i tam się zaczęło.
  Najpierw obrabowali nas uzbrojeni maruderzy sowieccy, szukając w naszych torbach amerykańskiej kawy, papierosów i zegarków. Kochali "Czasy" - nosili po kilka sztuk na ręku. Kiedy wsiedliśmy do wskazanego nam pociągu - zaczęło działać NKWD, zabierając niektórych na podstawie list i wykazów. Stan nasz szczuplał stopniowo, przygnębienie i rezygnacja obejmowały pozostałych.
  Takie było powitanie w Ojczyźnie, taki powrót do domu. Zacząłem żałować, że dałem się zwieść  przez sen, który wcale się nie sprawdził. Mieliśmy przecież szerokie możliwości wyboru. Vittorio - Włoch, z którym się zaprzyjaźniliśmy, proponował nam swój dom i pomoc, za Muldą były zorganizowane przez Amerykanów "campy" dla Polaków. Można było iść do armii Andersa. Moje plany studiowania architektury mogłem zrealizować w Rzymie lub Liverpoolu w Anglii, jak to zrobiło wielu innych.
  Niestety, stało się inaczej. Chciałeś Polski - masz Polskę, ale sowiecką. Doświadczenia z niewoli w 1939 roku roztoczyły przede mną obraz tego, co nas tu czeka.
  Ale jeszcze byliśmy wolni, jeszcze nas nie "wygruzili" jak innych. Może się uda dotrzeć do domu. Gdzie tam. W Łodzi, na Dworcu Kaliskim zostałem aresztowany przez NKWD wraz z towarzyszącym mi chłopcem, który w Powstaniu stracił rękę. Basię udało się ocalić dzięki oświadczeniu, że wraca z robót w Niemczech.
  Zamknęli nas w ciemnym pomieszczeniu, w baraku, gdzie już siedziało mnóstwo ludzi. Po pewnym czasie wszedł tam jakiś "komandir". Coś mnie tknęło, aby zwrócić się do niego z pytaniem dlaczego nas zamknięto. Popatrzył chwilę i powiedział - "Choditie".
  Poszliśmy z nim do pomieszczenia, w którym urzędował. Powiedziałem skąd wracamy i okazałem dyplom od pułkownika Leontiewa. Przeczytał go z uśmiechem, po czym podarł i wrzucił do kosza. Brak ręki mojego towarzysza skwitował stwierdzeniem, że tak nas urządził Bór-Komorowski. Dokumentów nie sprawdzał, zapisał tylko adres rodziny w Łodzi. Pozwolił ją odwiedzić pod warunkiem, że jutro rano zgłoszę się, aby dokończyć rozmowę. Towarzyszącemu mi powstańcowi pozwolił pojechać do Warszawy.
  Basia, drżąca i zapłakana, czekała pod barakiem. Nie wiem na co czekała, ale intuicja jej nie zawiodła. Wróciłem. Następnego ranka, już w cywilnym ubraniu, przyjechałem na Dworzec Kaliski z Basią. Nie chciała puścić mnie samego. Przed barakiem wartownik zagrodził nam drogę mówiąc "nie lzja". Wyjaśniłem, że jestem umówiony z towarzyszem komandirem. Rozłożył ręce, informując, że towarzysz wyjechał "pa służebnom diele" i powróci za miesiąc.
  Na moją sugestię, że może zostawił dla mnie wiadomość, pozwolił wejść do pokoju komandira. Zauważyłem leżącą na biurku kartkę z zapisanym adresem, który wczoraj podałem. Gdzieś z korytarza dotarło wołanie "Wania", na co wartownik odpowiedział "szto takoj" i wychylił się z drzwi.
  Skorzystałem z sytuacji i błyskawicznie ukryłem kartkę z adresem w kieszeni. Za chwilę wartownik zapytał mnie :"Nu szto? ". "Niczewo" - odpowiedziałem, na co znów rozłożył ręce.
  Pewny już siebie, poleciłem wartownikowi, aby powiadomił "komandira", że był ten, z którym się umawiał, a ja przyjdę za miesiąc, bo też wyjeżdżam "pa słuzebnom diele".
  Tak zakończyło się powitanie z Ojczyzną. Potem były długie lata goryczy, jakie los zgotował "zaplutemu karłowi reakcji"...
 
  *          *          *
 
  Refleksje
 
  Kiedy na błękitnym niebie pogodnego lata ukazują się czarne chmury, zwiastujące nadciągającą burzę, ogarnia człowieka dziwne podniecenie, pełne niecierpliwej ciekawości. Nie ma w tym zwierzęcego lęku. Jest to ciekawość dramatu, jaki ma się rozegrać, jest nawet radość oczekiwania na spełnienie. Dreszcz grozy rodzi się w momencie, kiedy narastającą ciszę i mrok rozerwie błysk i grzmot pioruna.
  Błękitne niebo lata 1939 roku nie zaciągnęło się czarnymi chmurami. Pogoda dopisywała. W naturze panował spokój. Chmury napiętnowane czarnymi, połamanymi krzyżami gromadziły się nie na niebie. Burza nadeszła od zachodu skrycie, znienacka. Z jasnego błękitu wczesnego ranka 1 września uderzył piorun wojny.
  Pod jego uderzeniem rozwarła się dla nas otchłań grozy, cierpień i upokorzenia. W jego grzmocie przyszło przeżyć chwile walki, bohaterstwa, poświęcenia i nadziei. Nadzieje szybko runęły. Pozostały gruzy, ból i otępienie po ciosach, które spadły z dwu stron - od zachodu  i ze wschodu. Zawalił się nasz dom. Wraz z nim zginęły marzenia o przyszłych dniach, plany, ambicje. Pozostała okrutna rzeczywistość.
  W rzeczywistość tę wkraczałem w chaosie i zawierusze dni wrześniowych, dziewiętnastolatek nieprzygotowany na to, co przyszło przeżywać, zaskoczony jak wszyscy moi rówieśnicy. Wyrwany z ciepła rodzinnego domu, z ustabilizowanych warunków życia stanąłem twarzą w twarz z okrucieństwem i bezwzględnością wojny.
  Niosła ona ze sobą strach i przerażenie, głód i pragnienie, paraliżujące zmęczenie. Mało było w niej patosu, jeszcze mniej chwały. Było ogromne rozczarowanie i dławiący żal, że to wszystko nie jest tak jak być miało, jak nas uczono, jak nam przekazywano jak być powinno. Wojna nas oszukała. Cios był zbyt okrutny.
 
  *          *          *
 
  Po oszałamiającej katastrofie września 1939 roku, zamroczeni i bezradni stanęliśmy przed bezwzględną brutalnością wroga. Ale już pierwsze dni okupacji zdeterminowały moją postawę wobec zaistniałej rzeczywistości. Wojna nie skończyła się. Przegraliśmy tylko jeden, początkowy jej epizod. Walka trwa nadal.
  Jeśli nie zwyciężymy, nie odzyskamy wolności - to lepiej zginąć z bronią w ręku, z zębami w gardzieli wroga, niż dać się upodlić, zdeptać bez oporu. Oszołomienie klęską i początkowa bezradność przerodzą się szybko we wściekłość - rozumną, rozsądną, pozwalającą walczyć skutecznie z wrogiem, który zawładnął Europą i chciał być panem świata, podporządkować go sobie. Upór i wytrwałość, obok bezgranicznego poświęcenia i miłości do ojczyzny, pozwoliła mojemu pokoleniu przetrwać w walce pięć lat okupacji. Pięć długich lat bezprzykładnego bohaterstwa całego narodu, a szczególnie młodzieży, która szła na śmierć "jak kamienie przez Boga rzucone na szaniec".
  W tych latach wkroczyłem w dorosłe życie i brałem w tej walce czynny udział. Lata te pozostawały za mną jak ciężkie kamienie odwalone przez naród z mogiły Polski. Bo Ona żyła i trzeba było o Nią walczyć, bić się o Nią do końca.
  Dziś - patrząc z odległej perspektywy czasu na te pięć omszałych kamieni, próbuję odczytać z nich ślady przeżyć, ślady mojego istnienia w tamtych dniach.
 
  *          *          *
 
  Każda rocznica 1 sierpnia była i jest dla mnie wielkim przeżyciem. Czuję wtedy skurcz serca. Wszystko, co zostało utrwalone w pamięci, pragnie wtedy wybuchnąć, ujawnić się, rozkrzyczeć.
  Dopiero teraz - po latach milczenia - mogłem mówić o czasie, który przeminął i stał się historią. Dla mnie jest on ciągle żywy i młody. Był to bowiem czas mojego pokolenia, okres zmagań i walki, pełen ideałów i wzlotów, którego apoteozą stało się Powstanie Warszawskie.
  Czas minął. Usechł "jak te kwiaty z tamtych lat". Przestał istnieć. Popioły, które po sobie zostawił, rozwiał wiatr dni dzisiejszych. Trudno je teraz pozbierać i ulepić z nich nagrobek pamięci.
  W ubiegłych latach nie pozwalano nam przeżywać jawnie tamtych wspomnień. Nie było nam dane upajać się ich wielkością. Rzeczywistość, na jaką zostaliśmy skazani, postawiła nas przed krzywym zwierciadłem. Ofiarę naszą potępiono. Poświęcenie - zasłużyło na karę.
  Karano nas długo i w przeróżny sposób przez ubiegłe lata. Karą była już sama obojętność, oficjalne wykreślenie. Wszystko inne, co z nami czyniono, to tylko brutalne dodatki indywidualne - mniej lub bardziej bolesne.
  Tamten czas minął. Nikt dziś nie jest w stanie wyobrazić sobie, że był taki, jaki był naprawdę.
 
  *          *          *
 
  Moje życie
 
  Moje życie, na które patrzę z perspektywy wielu lat, nie wydaje mi się ani banalne ani złe. Przeciwnie - zawiera w sobie pokaźny ładunek niecodziennych atrakcji, barwną rozmaitość przeżyć, huśtawkę przeróżnych sytuacji, powtarzający się wielokrotnie przysłowiowy łut szczęścia i - jak na razie - względnie pogodny, ale aktywny i kolorowy wiek podeszły.
  Wiek podeszły? Mam go w sobie fizycznie, czuję go w mięśniach i kościach, ale "Bogiem a prawdą" - nie jestem w stanie oswoić się z tym faktem psychicznie. Przesadą byłoby twierdzić, że czuję się wiecznie młody. A jednak reaguję na wiele spraw codziennego życia tak jak dawniej, z młodzieńczym zapałem, potrzebą eksperymentowania, pokonywania trudności, dawania z siebie jak  najwięcej, więcej nawet niż w młodych latach.
  Czasem tylko budzi się niepokój, czy zdążę. Czy zdążę zrealizować wszystkie plany i pomysły, które rodzą się jak grzyby po deszczu, fascynują faktem swego istnienia i zachęcają do dalszych poszukiwań. Czy zdążę zużyć wszystko, co zbieram dla ich realizacji, czy zdążę zrealizować to wszystko czego pragnę i napisać słowo - "Koniec". Chyba to się nie uda.
  Zamiast cichnąć, obojętnieć dla otaczającego mnie świata i zamykać się w starczej nirwanie - płonę potrzebą działania i uczestniczenia. Nie mogę zdobyć się na rezygnację, nawet na zwolnienie tempa. Nie ma na to rady. Tak więc żyję nadal, żyję nie w zmierzchu, ale w całej pełni tego czym jest życie.
  Zaczęło się ono przebłyskami świadomości, kiedy świat otrząsał się po katastrofie I wojny światowej, kiedy Polska odrodziła się po przeszło stuletniej niewoli i pełzając, potykając się jak niemowlę, jak ja, zaczynała swoje życie. Należę do rocznika Kolumbowego tamtych czasów.
  Lata dziecięce i młodzieńcze upłynęły - oceniając obiektywnie - w warunkach przeciętnych, ale ja oceniam je bardziej pozytywnie, bo ich ślad w mojej pamięci jest pełen słońca, atmosfery domowej pełnej miłości, szlachetności, poświęcenia i prawości. Tak oceniam mój dom, ten przeciętny dom, w którym wyrastałem do czasów dojrzałości.
  Matura dla mojego rocznika była wyjątkowa. Nie skończyło się na grzecznym egzaminie licealnym, poprzedzonym tradycyjną studniówką, dziękczynieniu na Jasnej Górze, emocjonującym egzaminie do Podchorążówki CWSan, Junackich Hufcach Pracy i "strzyżeniu pałki" przed włożeniem podchorążackiego munduru. Egzamin dojrzałości trwał przez następne pięć lat, był autentycznym sprawdzianem odporności na przeróżne niespodzianki jakie szykuje życie.
  Wrzesień 1939 roku. Miesiąc rozpaczliwych walk i walących się w gruzy nadziei. Potworny cios w psychikę młodego człowieka, wychowanego w duchu  bezkompromisowego patriotyzmu i wiary w to co mu wpajano. Zdeptany, oszołomiony  Blitzkriegiem  niemieckim - wpadam do sowieckiego worka z nadrukiem "drużba". Pięciokrotnie wyrywałem się z tego "przyjaznego" worka, aż wreszcie udało mi się wrócić na stronę nieprzyjaciela i uniknąć losu tych, którzy przeszli Katyń, Ostaszków, Kozielsk i pozostali u "przyjaciół" na zawsze. Miałem ten przysłowiowy łut szczęścia.
  Tak było jak po uderzeniu obuchem w łeb, Zapadła noc, bezdenna, czarna i ponura. Życie zamarło, trwały jedynie biologiczne procesy istnienia. Nie był to jednak koniec. Życie poczęło wracać przez upór. Tak być nie może. Nie wolno się poddać.
  Lata okupacji. Konspiracja. Rodzi się nadzieja. Czyn jest treścią życia. Walczyć jak się da, czym się da. Żyć dniem, godziną, minutą, sekundą. Świadomość po co, dla kogo i jak - była opoką trwania. Pięć lat zmagań z rzeczywistością nas otaczającą. Pięć lat uwieńczonych wielkim zrywem Armii Krajowej. Powstanie Warszawskie.
  Kapitulacja i upadek Powstania, nic nie odjęły jego wspaniałości, potędze czynu, potrzebie tego czynu dla nas i dla potomnych. Próby dewaluowania spopieleją w czasie, a zryw ten będzie jaśniał przez wieki. Przetrwa czas.
  Obóz jeniecki po upadku Powstania. Powrót do Kraju. Powitanie przez NKWD. Łut szczęścia ratuje od losu tych, których wysłano "na białe niedźwiedzie". Następnie czuła opieka władzy ludowej "rehabilitująca" mnie przez dziesięć lat. Znów dopisuje mi szczęście, że nie spędzam ich w odosobnieniu na betonie, jak większość moich przyjaciół, że nie ulegam nieszczęśliwemu "przypadkowi", jak to zdarzyło się "Anodzie" i wielu innym "zaplutym karłom" spod znaku AK.
  W 1951 roku, mimo ciężkich i trudnych układów, udało mi się zdobyć dyplom na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. Studia na Wydziale Historii Sztuki musiałem przerwać tuż przed dyplomem, a proponowanych mi przez Akademię Sztuk Pięknych prac uzupełniających dla uzyskania dyplomu w zakresie malarstwa i rzeźby - nawet nie rozpocząłem.
  Moje życie rodzinne zaczęło się w 1943 roku małżeństwem z Basią Ulińską. Dwa okupacyjne lata małżeństwa to szczęście i groza. Oboje byliśmy w Armii Krajowej. Basia  była łączniczką w Oddziale II Komendy Głównej, ja w łączności Dowództwa Rejonu II Warszawa-Śródmieście. W Powstaniu byliśmy razem. Również razem w obozie jenieckim w Zeithain. Razem wróciliśmy do Kraju, w gruzy Warszawy, ruiny nadziei, budując powojenne, trudne życie.
  W 1949 roku otrzymaliśmy w nagrodę - wymarzoną i wymodloną córkę Ewunię, ale w latach sześćdziesiątych rozpadł się nasz związek. Nie potrafiliśmy wybrnąć z arkan małżeńskiego marazmu, który przeżywa większość małżeństw. Pozostaliśmy nadal przyjaciółmi, bardziej wiernymi od małżonków, gotowymi pomagać sobie w każdej chwili. Szok pierwszych lat tej sytuacji stał się następnie gwarancją trwałości przyjaźni i rodzinnej wspólnoty dla naszej córki. I tak trwa do dziś.
  Życie zawodowe rozpocząłem równolegle ze studiami. Instytut Planowania Przestrzennego, Miastoprojekt ZOR, IUA, a następnie Biuro Studiów i Projektów HW. W czasie dwunastu lat pracy w tym biurze wykonuję około 120 projektów z czego realizuję 12 na terenie całej Polski, w tym w Warszawie zespół "Złota Kaczka" przy ulicy Tamka (gastronomia, mieszkania, biuro projektów), halę targową "Marymoncka", a w rodzinnej Łodzi bary "Balaton" i Kęs". Obok tego realizacja projektów wykonanych w ZOR. Równolegle z pracami architektonicznymi uprawiam projektowanie wnętrz, grafikę do publikacji (encyklopedia PWN - Mała, Powszechna, Wielka) i inne oraz malarstwo.
  Współpracuję w owym czasie z BHZ "Desa". Moje prace rozchodzą się na cały świat: Europa Zachodnia, Ameryka Północna i Południowa, Australia, Nowa Zelandia, Afryka (Wybrzeże Kości Słoniowej, Algieria, RPA). Mam wystawy w Nowym Jorku, Sao Paulo, Melbourne, Wellington, i w Warszawie.
  Nie dbam o materialne korzyści, dlatego też nigdy ich nie osiągam. Wystarcza mi radość i zadowolenie z wykonywania tego, na co mam ochotę. Reszta, jeśli nawet coś się z tym dzieje - jest wynikiem przypadku, kolejności zdarzeń, bo tak już jest wszędzie i ze wszystkim na świecie.
  Obok naszej córki Ewy i wnuków (Maciuś plus bliźniaki Asia i Pawełek) treść mego życia obecnie stanowi to, co robię z wewnętrznej potrzeby. Nie mam żadnych obowiązków, jestem na emeryturze. Maluję, piszę wspomnienia, wiersze, eksperymentuję w różnych technikach plastycznych. Czasem dotykam się architektury - ale głównie dla celów rodzinnych.
  Zgromadziłem mnóstwo wrażeń, doświadczeń, inspiracji do działań twórczych i wiele materiałów do ich realizacji. Znam Europę Zachodnią i Wschodnią, Amerykę Północną i Afrykę. Obrazy tego, co widziałem i przeżyłem, utrwaliły się we mnie wyraźnie i czytelnie. Mogę z nich korzystać. Mogę korzystać z obrazów przeżyć z okresu wojny, wyidealizowanych przez czas, syntezę zapominania, zacierania szczegółów. Mogę konstruować rozsypujące się w niepamięci struktury architektoniczne, marzenia nie zrealizowane, rozwiane w sennych zwidach, koncepcje kruche jak pianka, pękające jak bańka mydlana, nadzieje uciekające w bezmiar kosmosu, ginące w czarnych chmurach. Mogę i chcę, choćby tylko dotknąć się tego wszystkiego. Przeżyć raz jeszcze, zrealizować. Zostawić po sobie ślad. Czy zdążę?

joomla statystyki